Nastąpiła zmiana moich pierwotnych planów. Stąd też,
zamiast prezentować Wam ocenę „Samanty Riddle”, oceniam bloga autorstwa Ew.
Zapraszam
§ Pierwsze
wrażenie
A. Adres
Adres prosty i polski,
ładnie wygląda, miło brzmi i łatwo go zapamiętać.
B. Grafika
Osobiście uważam, że
szablon jest śliczny. W połączeniu z minimalizmem, idealnie dobraną kolorystyką
oraz motywem zeszytu (a Chiyo ma na punkcie wszelakich zeszytów taką małą
obsesję) odhacza nam to wszystkie najważniejsze punkty. Jedyne minusy? Nie widzę
sensu w posiadaniu gadżetu „Tłumacz” i
chętnie zobaczyłabym w górnym menu także zakładkę o autorce. Niemniej jednak
szata graficzna na okrąglutkie sześć.
§ Treść
A. Fabuła
Hmm, sam tytuł
opowiadania, „Najważniejszy obowiązek wobec dzieci to dać im szczęście”,
kojarzy mi się z obyczajówką, taką nastawioną na sprawy rodzinne, nie z
fanfickiem. Ale to całkiem przyjemne zaskoczenie, miła odmiana po tych
wszystkich potterowskich fefach, które już z tytułów „ociekają zajebistością”
albo, nie daj Bóg, lukrem marysueowskich romansideł. W dodatku utwór
zakończony, to tym chętniej zabieram się do czytania.
Nie powiem, już po
samym tylko prologu i części pierwszej wprawiłaś mnie w pewne osłupienie. Tyle
się wydarzyło na tak niewielkiej przestrzeni, że zastanawiam się, o czym niby
chcesz zapełniać pozostałe czterdzieści siedem i pół tysiąca słów. A im dalej
szłam w ten las, tym gorzej się robiło. Ale po kolei.
Tempo. Wydarzenia
zdecydowanie następują po sobie zbyt szybko. Pomiędzy prologiem a końcem
odcinka trzeciego zdążyliśmy się dowiedzieć, że: Hermiona przespała się z
Malfoyem; że ma z nim córkę, o której ten nie wie; że po ośmiu latach córka
wreszcie dowiedziała się, kim jest jej ojciec; że Hermiona i Malfoy pracują w
tym samym miejscu, chociaż tylko jedna strona jest tego świadoma; że Zoey
uciekła z domu, by odnaleźć ojca; że Malfoy dowiedział się o Zoey; i że
Hermiona z Malfoyem trafili na ten sam oddział, bo ich przełożony wpadł na cudny pomysł
wrzucenia ich tam razem (do czego wrócę). To dużo, naprawdę dużo. Co
prawda później troszeczkę zwalniasz, ale nadal nie powiedziałabym, jakobyś
odnalazła tempo idealne.
Ale prędkość wydarzeń
to jeszcze pikuś, jestem w stanie przymknąć nieco oko. Nie jest mi miło to
mówić, ale najgorszym elementem opowiadania jest jego logika – a konkretniej
jej brak. Nosz Dżizas Krajzler end Moder of God, naprawdę, wybacz mi, że ujmuję
to w takie słowa, ale ostatnie równie nielogiczne opowiadanie, jakie czytałam,
miało oczojebny szablon i jakiegoś Kaulitza czy innego czerwonego jaszczura
zwanego też czarnym smokiem, którzy podróżowali po Nibylandii na grzbietach
różowych delfinów. U Ciebie wszystko, a przynajmniej połowa, dzieje się, bo
takie jest życzenie autorki i nie ma w tym żadnego innego uzasadnienia, przez
co bohaterowie nie potrafią nawet rozwiązać najbardziej oczywistych sytuacji. A
że już na samym początku, że tak powiem, wpadłaś głęboko w bagno, cała reszta
tekstu, z logicznego punktu widzenia, nie powinna w ogóle istnieć. Postaram się
wypisać wszystko w kolejności chronologicznej i powstrzymać od wykrzykników,
ale obietnic nie składam. To jest odpowiedni moment dla Ciebie, aby przygotować
sobie herbatę czy ciastko (albo oba), bo szykuje się dość spora ocena.
Zacznijmy od drobiazgu,
który akurat łatwo naprawić: prolog. Wszyscy tak nagle znaleźli się w jednym, w
dodatku mugolskim klubie. Że Hermiona, Harry i Luna jestem jeszcze w stanie
zrozumieć, w końcu ci pierwsi nie wychowywali się wśród czarodziei i są ze
światem niemagicznym jakoś związani. Ale Malfoy i Zabini, czarodziejska
arystokracja i zwolennicy czystości krwi w Hogwarcie? Pewnie, jak już się
człowiek wczyta w resztę tekstu, to wie o Twoich zabawach kanonem, ale osoba
rozpoczynająca lekturę prologu nie ma jeszcze o tym pojęcia. Nic się wielkiego
nie stanie, gdyby rzecz działa się w czarodziejskim klubie, a z pewnością
uniknęłabyś wtedy nielogiczności, która może już na samym początku wprowadzić w
konsternację.
Jeśli mnie pamięć nie
myli, to później było przeniesienie Hermiony i Draco z innych oddziałów w Mungu
na położniczy. Ot tak, bez żadnego powodu, bo sobie dyrektor szpitala uznał, że
Hermiona, której spojrzenia posyłane Malfoyowi zauważył, będzie wtedy
szczęśliwsza. Przegłupi i jakże nieprofesjonalny pomysł. Ordynatorzy na
oddziałach są tam ordynatorami, gdyż posiadają specjalizację w danych zakresach
medycyny. Zatem taki ordynator na ortopedii nigdy nie zostanie bez zapowiedzi
przeniesiony na, przykładowo, porodówkę, a szczególnie jeśli nie ma w tym
zakresie kwalifikacji ani doświadczenia. Poza tym, jak się dowiedziałam od
obeznanej w temacie Zozali, zostanie ordynatorem to nie jest takie
hop-siup-tralala. Specjalizacja, przynajmniej rozpoczęta, musi być, a na takie
stanowisko w Polsce ogłasza się konkurs – obydwie szczerze wątpimy, aby za
granicą przebiegało to jakoś drastycznie inaczej, zaś z niemal stuprocentową
pewnością doszłyśmy do wniosku, że bez specjalizacji żaden lekarz nie zostanie
ordynatorem na innym oddziale. Teraz: pamiętam, że nie rozchodzi się o jakiś
zwykły szpital na peryferiach, że chodzi o szpital św. Munga. Lecz sama magia
nie rozwiąże wszystkich problemów, bo zaklęć oraz eliksirów mogą być tysiące, a
ktoś bez specjalizacji może nie być w stanie zapewnić pacjentowi tego
najbardziej optymalnego leczenia. To raz. Dwa jest takie, że Twoja porodówka w
św. Mungu od porodówki w jakimś mugolskim szpitalu różni się tylko tym, że
pacjenci mogą się tam bezpośrednio teleportować, a lekarze podają eliksiry
zamiast tabletek czy kroplówki. Nie ma ani słowa o tym, jakoby czarodzieje
otrzymywali tam o wiele lepszą opiekę medyczną w porównaniu z mugolskimi
instytucjami, zatem czemu nie pojadą po prostu do takiego Royal London Hospital
czy któregokolwiek innego, tak w kwestiach porodu, jak i zwykłych badań
kontrolnych? Otrzymają dokładnie taką samą opiekę. Wychodzi zatem na to, że
Hermiona i Draco zostali tam przeniesieni tylko po to, aby mogli się spotkać, a
także aby Harry i Luna mieli wymówkę, by tam przyjść, spotkać oboje i posłużyć
ewentualną poradą. Nie widzę w tym wątku żadnego logicznego uzasadnienia,
żadnej rzeczywistej potrzeby, aby główni bohaterowie wylądowali razem akurat
tam, ba, nie widzę w sumie powodu, dla którego św. Mung miałby w ogóle mieć
oddział położniczy. Sprawdziwszy, czy może kanon coś o takowym oddziale
wspominał, nie znalazłam żadnych wzmianek, wyłącznie oddziały związane w jakiś
sposób z chorobami i urazami magicznymi. A już w ogóle pomysł, aby Weasleyowie
przyszli do Munga na wizytę kontrolną właśnie tam, w dodatku konkretnie do
Hermiony i Draco, którzy pracowali na nocną zmianę, jest absurdalny! Na badania
kontrolne umawia się za dnia, noce przeznaczone są na nagłe wypadki. Zatem
Weasleyowie sobie przychodzili w odwiedziny po nocach tylko po to, abyś mogła
pokazać, jak nieprzyjemne są relacje Rona z Hermioną i resztą, a także żeby
była wymówka do bójki pomiędzy Ronem a Malfoyem (już przymknę oko na to, że
obydwaj wyszli nie na pogniewanych dorosłych, a na dzieciaki w piaskownicy
bijące się o wiaderko czy łopatkę). Zresztą, do bójki jeszcze powrócę. Ponownie:
zero logiki w tym wszystkim, same preteksty do tego, abyś mogła wstawić w tekst
niektóre sceny.
Pójdźmy teraz poza
szpital: cały wątek z ucieczką Zoey (czy też, z punktu widzenia Hermiony,
porwaniem) nie ma prawa istnieć. Dlaczego? Ponieważ gdyby coś takiego
rzeczywiście miało miejsce, to zostałoby rozwiązane niemal natychmiast. Zoey
dzwoni do Zabiniego po adres Malfoya. Gdy Hermiona już odkryła zniknięcie
córki, zadzwoniła do Harry’ego, szefa aurorów i przełożonego Blaise’a. Blaise
jako pierwszy powinien się zdziwić, powiedzieć, że przecież Zoey dzwoniła
poprzedniej nocy i, ponoć w imieniu Pottera, prosiła o adres Malfoya, że może
warto by zacząć szukać tam. Tymczasem wszyscy sobie biegają w kółeczko, Zabini, jak
ostatni idiota, nic nie mówi, a wszystko po to, żeby Malfoy miał ten tydzień
na poznanie Zoey oraz powolne dochodzenie do tego, że matką ich dziecka jest
Hermiona. Jak się nad tym zastanowić, to przez jednego Zabiniego, któremu w
dziwny sposób trudno sobie przypomnieć o jednej rozmowie telefonicznej, całe
Ministerstwo Magii wychodzi na pełne głąbów z pamięcią krótkotrwałą złotej
rybki. Naprawdę, ile czasu można dochodzić do tego, że Blaise jako ostatni miał
kontakt z zaginioną? Na pewno nie tyle, kilka godzin maks, później przestaje
być to wiarygodne. Dodajmy do tego jeszcze jego późniejszą wizytę u Malfoya,
podczas której tak po prostu wspomina, że córka Hermiony zaginęła, ale ani
słowem nie pisnął o tym, że dzień wcześniej odbył z nią rozmowę telefoniczną, w
której prosiła właśnie o adres Draco. Absolutny bezsens, który w moich oczach
wygląda na kolejny pretekst, aby fabuła mogła pójść do przodu.
Skupmy się teraz na
moment na tym, jak Zoey w ogóle dotarła do Malfoya, bo to również ciekawe. Nie
mogła się teleportować, bo nawet nie miała jeszcze różdżki, że o pozwoleniu nie
wspomnimy. Wiemy, że nie użyła proszku Fiuu, zresztą, kto by wtedy rozpalił
ogień w kominku w jej własnym domu, bo przecież nie ona sama, to byłby przepis
na nieszczęście. Miotła? Dziwne, a i nic o żadnej miotle, którą mała by sobie
przed snem przygotowywała, nie było mowy. Pozostaje nam zatem wyłącznie pójście
piechotą i ewentualna komunikacja miejska. I chociaż Londyn jest duży i
osobiście Londynu nie cierpię, to jednak nawet w tak dużym mieście znalazłby
się ktoś, jakaś życzliwa starsza pani, która zainteresowałaby się, dlaczego
dziecko chodzi samotnie po tak wielkim mieście. W dodatku dziecko w wieku
szkolnym, które nie ma na sobie mundurka, co mogłoby oznaczać, że wagaruje –
wagary w tak młodym wieku na pewno kogoś by oburzyły, a przynajmniej zwróciły
uwagę policjanta, których po Londynie chodzi sporo. Nie zaczynajmy nawet
główkować nad tym, w jaki sposób mała Zoey, bez mapy miasta, bez sprawdzenia
drogi w Internecie, bez niczego, tak zwyczajnie i bez problemów trafiła sobie
do domu Malfoya, nie gubiąc się przy tym w miejscu, gdzie nawet dorośli z
łatwością się gubią. Nie trzyma się to kupy i nie ma w całej wyprawie zbyt
wiele logiki, jeśli w ogóle.
Dalej bardzo dziwi
fakt, że tuż po odkryciu zniknięcia córki, Hermiona tak zwyczajnie przychodzi
sobie do pracy, wychodząc przez to na przynajmniej nieczułą matkę. Co z tego,
że dopiero została przeniesiona – potencjalne porwanie nie należy do
zwyczajnych sytuacji. Jako matka powinna się denerwować, rozpaczać, być
rozkojarzona i niezdolna do skupienia się na niczym innym niż jej mała Zoey.
Wyrozumiały szef z pewnością pojąłby wyjątkowość sytuacji i przystał na minimum
dzień wolnego, jeśli nie więcej. A tymczasem Hermiona przychodzi sobie do
pracy, stanowiąc potencjalne zagrożenie dla pacjentów, w dodatku zachowuje się
jak gdyby nigdy nic, a jej myśli wędrują ku córce zaskakująco rzadko. Kupuję
wytłumaczenie, że lepiej się czymś zająć, niż siedzieć bezczynnie w domu i
rozpaczać, ale nie tak od razu. Niełatwo się pozbierać i przyjąć podobne
nastawienie ledwo parę godzin po podobnej traumie, zatem obecność Hermiony w
pracy jeszcze tego samego wieczoru jest dla mnie absolutnie nie do pojęcia oraz
nielogiczna.
W tym momencie mogłabym
przestać i powiedzieć, że przy tak nielogicznych początkach, cała reszta
opowiadania zwyczajnie nie powinna istnieć, a już na pewno nie w obecnej
formie. Obiecałam jednak powrócić do bójki Rona z Draco. A konkretniej
chciałabym zwrócić uwagę na brak jakichkolwiek jej konsekwencji, który dziwnym
trafem jest głównym bohaterom na rękę. Zacznę może od tego, że gdyby Ron był aż
tak obrażony na wszystkich – tak byłych przyjaciół, jak odwiecznych wrogów – to
wniósłby ów pozew. Zresztą, kanoniczny Ron chyba również złożyłby pozew, bo
łatwo się unosił i starał się dokopać wrogom, kiedy tylko mógł. Zresztą, dopóki
pozew nie zostałby wniesiony, szpital nie miał absolutnie żadnej możliwości
przewidzenia, co się stanie, zatem przynajmniej w ramach środków ostrożności pan
Roberts powinien był w jakikolwiek sposób ukarać Malfoya za równie szczeniackie
i nieprofesjonalne zachowanie. Nosz cholera, w ostatecznym wypadku ostra
reprymenda, a najprawdopodobniej zawieszenie Draco i zażądanie, aby przeprosił
Weasleya. Ach, nieważne już, jaka byłaby to kara, ale Malfoy musi ponieść
konsekwencje podobnej bójki z pacjentem (okej, mężem pacjentki), pan Roberts w
żadnym wypadku nie powinien w takiej sytuacji robić z siebie dobrego wujka i
prawie że głaskać Malfoya po główce, gadając przy tym, że Weasley „dostał za swoje” czy
„należało mu się”. To jest jego przełożony, nie kolega od piwka, ma obowiązek
odłożyć wszelkie prywatne odczucia na bok i ukarać pracownika, a nie go jeszcze
bronić, nawet na stronie.
Z aspektów
niekoniecznie powiązanych silnie z fabułą, ale, według mnie, nadal dość
ważnych, mamy kwestię tego, jak Hermiona i Draco się utrzymywali na mugolskich dzielnicach, na dodatek w drogim Londynie, chociaż pracowali w
Mungu, a więc czarodziejskiej instytucji. Na logikę biorąc, powinni otrzymywać
wynagrodzenie w walucie czarodziei. A z czegoś trzeba opłacić mugolski czynsz/kredyt i rachunki, zapłacić za zakupy (które, jak zgaduję, także robią w mugolskich
sklepach). Do tego potrzebne są funty w portfelach i na kontach
bankowych. Z kanonu wiemy tylko tyle, że w Gringotcie można było zamienić funty
na galeony i sykle (pewnie odwrotnie też), ale nie wiemy nic o innych podobnych
kantorach, podobnie jak nie wiemy, czy gobliny z Gringotta oferują regularne
przelewy pieniędzy na mugolskie konta. Z czego zatem żyją Hermiona i Draco? Jak
rozwiązują problem utrzymania się? Chodzą co miesiąc na Pokątną wybierać
pieniądze i zamieniać na funty? No dobrze, a wtedy co? Rachunki gotówką chcą
płacić czy muszą jeszcze dokładniej wszystko planować, aby przez wrzucanie
gotówki na konto nie spóźnić się z opłatami (zresztą, mugolski bank bardzo by
się zdziwił, skąd ktoś ma co miesiąc tyle gotówki do wpłacenia na konto). A
może to szpital św. Munga ma jakieś układy i jest w stanie wypłacać pensje na
mugolskie konta czy w mugolskich czekach, jeśli pracownikowi tak wygodniej? Nie
mówię, że masz się na ten temat rozwijać, ale wystarczy napomknąć słówkiem lub
niewielkim zdaniem, szczególnie iż później w tekście wspomniałaś o
oszczędnościach Hermiony. A wyjaśnić choć odrobinę zdecydowanie byłoby warto,
żeby to ich życie wśród mugoli nie wyglądało tak krucho.
Na szczęście, znajdzie
się także miejsce na komplement, chociaż szkoda, że tylko jeden. Ściślej, podoba
mi się struktura prologu, takie same zakończenia każdej części wyglądają ładnie
i dodają harmonii. W dodatku bardzo ładnie udało Ci się zgrać to z jednym z
moich ulubionych zabiegów – trójkami. Mamy trójkę takich powtórzeń, a trójki
sprawiają wrażenie kompletu (początek, rozwinięcie i zakończenie; mały, większy
i największy – taktykę trójek bardzo często stosuje się w przemowach). Nie
wiem, co prawda, czy planowałaś, aby prolog był tajemniczy, to jest aby
Czytelnik się nie domyślił, że to właśnie Hermiona i Draco wylądowali razem w
tej ostatniej scenie. Mam nadzieję, że nie, bo w przeciwnym razie trochę poszło
nie tak. Za dużo dałaś wskazówek: powtarzająca się nazwa klubu, wspominanie
numerów stolików (o czym jeszcze ciut później), ta struktura całego prologu –
to wszystko zdradza. Zakończenia scen jeszcze mogłyby zostać, ale dwa pierwsze
elementy musiałyby pójść w kieleckie, żeby prolog w najgorszym wypadku miał
szansę być mylący (bo w końcu to mogą być oni, ale nie muszą, oprócz
powtarzającego się zakończenia nie byłoby żadnych innych poszlak). Nie wydaje
mi się jednak, abyś próbowała kogokolwiek zbijać z tropu, więc pozostajemy przy
komplementach.
Nie ukrywam, fabuła
jest najsłabszym elementem całości, bowiem od samego początku wszystko jest
oparte na pretekstach i nic nie zostało poparte logicznymi argumentami czy
wyjaśnieniami. Tak się dzieje, bo taką masz wizję i chcesz ją koniecznie
zrealizować, nie zastanawiając się nawet, czy w życiu coś podobnego miałoby w
ogóle prawo bytu. Jeśli chodzi o moje subiektywne opinie, to fabuła mnie nie zainteresowała.
Nie mnie dyktować, o czym masz pisać a o czym nie, lecz wydaje mi się, że o
wiele ciekawsze, wiarygodniejsze psychologicznie opowiadanie byłoby, gdybyś
zwolniła i poświęciła trochę czasu na to, aby Zoey powoli odkrywała, kim jest jej
ojciec, skupiła się na rozdarciu Hermiony, ogólnie stworzyła spokojną
obyczajówkę zamiast pełne perypetii pół-komedię a pół-romansidło. Nie mam nic
przeciwko komediom ani romansidłom i być może nawet w obecnej wersji by mnie
wciągnęło, gdyby nie fakt, że fabuła leży i kwiczy, zadźgana przez Ciebie
błędami logicznymi. Jednak gdybać to sobie można...
B. Dialogi i
opisy
Wiesz, długo i poważnie
zastanawiałam się nad obydwoma powyższymi aspektami, tak w trakcie czytania,
jak i później. I doszłam wreszcie do wniosku, że nie przypominam sobie żadnych koszmarów.
Pewnie, kwiatki były, ale bardziej pod kątem stylu albo logiki, albo bohaterów
– ogólnie, innych rzeczy, nie dialogów czy opisów samych w sobie. Nie są jakieś wielce fantastyczne i na pewno masz w obu jeszcze mnóstwo pola do popisu oraz poprawy,
ale na chwilę obecną jest, zwłaszcza w porównaniu do innych poruszanych w tej
ocenie spraw, zaskakująco dobrze. Ale znowu, po kolei.
Dialogi. Jak już
rzekłam, nie są fenomenalne, ale nie natrafiłam na żaden, który byłby sztuczny
czy rażący w jakimś negatywnym sensie. Czasem być może brakowało im jeszcze
tego jednego szlifu, tego dodatkowego przeczytania i wygładzenia, jednak w
znacznej większości nie przeszkadzały przy czytaniu, a także nie kłóciły się z przedstawionymi
wizjami postaci. A przede wszystkim o to w dialogach chodzi. Jak powiedziałam
wyżej, wiele z moich uwag, jeśli nie odnoszą się do fabuły czy logiki, dotyczy przede
wszystkim stylu, więc dialogi takie w stu procentach dobre to nie są, ale nawet
pod tym widać, że umiejętność już masz i musisz tylko nad nią pracować. Jak
garncarz: posiadasz glinę oraz koło garncarskie, teraz tylko kręć i kształtuj, aż
wyjdzie z tego coś naprawdę ładnego.
Z opisami jest bardzo
podobnie. Nic wprawiającego zachwyt, ale jeśli pominąć sprawy stylu i logiki, to
czyta się gładko i nawet nie nieprzyjemnie (podwójne zaprzeczenie celowe). W
sumie, gdyby nie te wszystkie uwagi, które co i rusz wypisywałam, to czytanie
szło mi całkiem szybko i aż szkoda, że tyle tego do wypisania się znalazło,
wtedy lektura stałaby się przyjemniejsza (bo nie tak męcząca), a i samo
czytanie poszłoby o wiele sprawniej. Ale cóż, jest jak jest. Jeśli się
przekopać przez styl, koszmarny nieraz brak logiki oraz naiwność, opisy
spełniają swoją rolę.
Niestety, chociaż
opisy, które się w tekście pojawiają, robią, co do nich należy, są one bardzo
ograniczone w treści. Znaczy to ni mniej, ni więcej, że nie opisujesz znowu aż
tak wiele. Opisujesz wydarzenia oraz przedstawiasz nieco emocje bohaterów,
jednak nic więcej. Opisy postaci są mniej niż szczątkowe (co rozwinę w
następnym paragrafie), podobnie jak opisy miejsc (do czego wrócę dwa
punkty niżej). Leżysz z kolei na opisach, które z założenia mają być
klimatyczne, nastrojowe, głównie z powodu stylu. Pozwolę sobie omówić sprawę
tutaj, bo chociaż do wielu z tych rodzajów uwag powrócę jeszcze przy okazji
stylu, chciałabym zobrazować Ci, jak to wszystko się składa na rujnowanie
nastroju. A najłatwiej to zauważyć przy opisach rzekomego napięcia pomiędzy
Hermioną a Draco. Na ogień przykładu pójdzie tutaj scena z części szóstej.
Po pierwsze:
niewłaściwie użyte słowa. Od drobiazgów po poważne błędy, jest to rodzaj błędu,
którym można zepsuć wszystko w mgnieniu oka. „Dziewczyna poczuła na sobie jego
świdrujące spojrzenie, ale nie odwzajemniła gestu.” Spojrzenie nie jest gestem,
a gest nie jest spojrzeniem – są to dwie odmienne rzeczy i po całkiem ładnym
początku zdania złym słowem zepsułaś cały efekt. A naprawić to można banalnie
wręcz prosto: wystarczyłoby napisać „Dziewczyna poczuła na sobie jego
świdrujące spojrzenie, którego nie odwzajemniła”. Jeśli zaś chciałabyś
podkreślić, że nie odwzajemniła owego spojrzenia celowo, że usilnie unikała
kontaktu wzrokowego, końcówkę można by zamienić tak: „którego postanowiła nie
odwzajemni(a)ć”. Szybko i łatwo, a działa, niczym klej Kropelka (przepraszam za
kryptoreklamę).
Po drugie: silenie się
na poetyckość. Okej, wiem, że pisząc „silenie się”, pewnie się nieco oburzysz i
powiesz, że wcale się nie silisz, że tak po prostu wychodzi, że w taki sposób
piszesz. Nie neguję, nie tak dawno mnie samej przypomniano, jak różnie można
odbierać ten sam kawałek tekstu. Mówię Ci jednak, że w mojej opinii (a to o nią
prosiłaś) wygląda to na silenie się. A że swego czasu iks romansów różnych
autorek przeczytałam i trochę o gatunku wiem, wydaje mi się, że mam choć
odrobinę kompetencji, by wyrażać w tej kwestii swoje zdanie. Ale! Przykład: „Zaczęło
wirować w ich głowach; w ich uszach pojawiła się przepiękna muzyka, która nie
tylko uspokajała myśli, ale także pobudzała emocje do życia; w ustach pojawiła
się paleta różnych smaków, a w nosie zapachów. Ta magia najwyraźniej pobudzała
ich wszystkie bodźce, otwierała ich na siebie.” Początek, znowu, nie najgorszy
i wiarygodny, znam uczucie wirowania w głowie w podobnych momentach. Ale
później? Ta muzyka w uszach wygląda dziwnie, jakbyś próbowała napisać musical w
formie opowiadania albo opisać scenę z filmu, w której, w takiej scenie, w tle zaczęła grać muzyka. To jest, jak dla mnie, silenie się na poetyckość, w
dodatku taka poetyckość jest jeszcze mało realistyczna z punktu widzenia osoby,
która posiada na koncie podobną scenę w zapasie życiowych doświadczeń. W
podobnych chwilach nikt nie myśli o muzyce, a raczej skupia na tej drugiej
osobie, toteż tego typu górnolotne wynurzenia o muzyce brzmią naiwnie, jak
marzenia młodej dziewczyny (wczesne lata nastoletnie, może nawet ciut
wcześniej), której pierwsza miłość na razie tylko się śni, która ma podobne
doświadczenia dopiero przed sobą. Co z kolei kłóci się z postaciami, do których
dopasowujesz podobny opis: oboje dorośli, posiadający doświadczenie życiowe
oraz seksualne, stąpający raczej twardo po ziemi i którzy nie skupiają się na
takim romantycznym (ponoć) bujaniu w obłokach. Nie pomaga również ta
pojawiająca się w ustach „paleta różnych smaków, a w nosie zapachów”. Podobnie,
brzmi to nierealistycznie i naiwnie, świadczy o braku doświadczenia. W ustach
co najwyżej pojawia się ślina, chociaż też nie zawsze, równie często gardło
nagle zasycha i człowiek odczuwa potrzebę oblizania ust. A węch jest ponoć
najsłabszym ze zmysłów (w sensie że najszybciej się do zapachu przyzwyczaić i
go zignorować), no i skąd w sterylnym miejscu jak szpital paleta zapachów? Nie
chodzi mi o to, abyś sprowadziła opis do przyziemnych spraw, ale nie sil się na
górnolotność, na udziwnione i przesadnie poetyckie metafory czy opisy, bo to
wygląda sztucznie. W takich chwilach, jeśli dwie osoby naprawdę czują to
napięcie między sobą, nie skupiają się na niczym innym – tylko na sobie
nawzajem. I mówię to nie tylko z doświadczenia z książek, ale także osobistego.
Gdybyś mnie zapytała o, przykładowo, mój pierwszy pocałunek, nie usłyszałabyś
ani słowa o żadnych smakach ani zapachach, ba!, ja nawet nie pamiętam, jaka
była wtedy pogoda ani czy w owym miejscu było zimno czy nie. Za to z
najmniejszymi szczegółami mogłabym opowiadać właśnie o napięciu, o świadomości
obecności tej drugiej osoby, o świadomości tego, jak była blisko i jak się
zbliżała, o kompletnej utracie poczucia czasu (może i wyświechtane, ale
powtarzany w opowiadaniach zwrot „czas stanął w miejscu” naprawdę ma
odniesienie w życiu), zaś mówiąc o zmysłach, mogłabym tylko powiedzieć o wzroku
i dotyku, niczym więcej. Nie mówię, że poetyckość jest zła, jeśli zamierzasz
tworzyć romans albo przynajmniej wykreować romantyczną scenę, poetyzowanie
tekstu jest dobrym zabiegiem. Trzeba po prostu stosować go w umiarze, a także
nie zapominać, że nawet poetyckie metafory powinny choć trochę stać na ziemi,
jeśli mają tworzyć pożądany przez nas efekt, zamiast rozśmieszać czy, nie daj
Bóg, doprowadzać do skrzywienia.
Po trzecie:
przerywanie. Czasem, aby wykreować odpowiedni nastrój, wystarczy jeden akapit.
Czasem lepiej poświęcić kilka. Ilekolwiek na opis nastroju nie poświęcisz, jego
przerywanie, zarówno stopniowe, jak i gwałtowne, powinno płynąć razem z resztą
tekstu. Przykład: „Zegar wybił godzinę piątą nad ranem, przerywając przy okazji
to połączenie, które wyczuwalnie krążyło po gabinecie.” Nie czepiam się tego,
że nastrój przerwany gwałtownie – czepiam się tego, że koślawo ujęłaś tę
gwałtowność w słowa, które, zamiast zakończeniu komplementować pod kątem
estetycznym, w moim mniemaniu wszystko jeszcze bardziej psują. Chyba najgorszą
decyzją w tym zdaniu było użycie zwrotu „przy okazji”. Znaczeniowo wygląda to
tak: wybiła godzina, a przy okazji tego, że Hermiona i Draco się do siebie
zbliżyli, zegar im przerwał połączenie. Nie podoba mi się również samo użycie
słowa „połączenie”, osobiście uważam, że „więź” byłaby lepsza, zachowałaby
odrobinkę poetyckiej nutki, a jednocześnie nie brzmiała w sposób wymuszony. Z kolei
końcówkę psuje paskudne dookreślanie. Przecież Czytelnik wie, gdzie bohaterowie
się znajdowali i że to połączenie, niech Ci już będzie, krążyło między nimi, a
nie, na przykład, stało w miejscu, dokładnie pośrodku pokoju. Gdybym była Twoją
betą, zaproponowałabym Ci następującą zmianę: „Zegar wybił godzinę piątą nad
ranem, przerywając ich więź”, a może nawet zasugerowałabym zamianę imiesłowu
„przerywając” na „zrywając”. Krótko, równie nagle, ale bez zbędnego balastu ani
nieładnie wyglądających czy brzmiących słów.
Po czwarte:
niezamierzony komizm. A gryzie mnie konkretnie to zdanie: „I nie dopuszczał do
swoich myśli tego, że zrobił tak wyłącznie po to, by lepiej poczuć ten cudowny,
słodko-kwaśny zapach, który trafił wprost w jego nozdrza, a wydobywał się prosto
od panny Granger.” Wybacz, ale przeczytawszy to, wybuchnęłam tak okrutnie
rżącym śmiechem, że tylko siedzenie na łóżku z oparciem o ścianę ocaliło mnie
przed upadkiem na ziemię. To zdanie przywołuje na myśl tak nieromantyczny, tak
nieprzyjemny wręcz obrazek, że, szczerze?, bardzo bym chciała móc go wyrzucić z
głowy raz na zawsze. Słodko-kwaśny zapach kojarzy mi się albo z sosem
słodko-kwaśnym (czyżby Hermiona nie wzięła gumy do żucia albo miętówek po
posiłku?), albo z jakimś wyjątkowo nieprzyjemnym rodzajem potu (rozumiem, że
nocki i jeszcze osobiste tragedie, ale wypadałoby Hermionie wziąć prysznic).
Zapach trafiający do nozdrza, który w dodatku wydobywa się od kogoś też jest
bliższe nieprzyjemnemu smrodkowi aniżeli czemukolwiek romantycznemu, jak na
przykład perfumy, przez to, że jest tak dosłowne, tak przyziemne. Zakładam (a
raczej mam nadzieję), że chciałaś przekazać, jakoby Draco postanowił udawać, w
pewnym sensie nawet przed sobą, że wcale nie przybliżył się do Hermiony, by
poczuć jej zapach, ale udziwniłaś zdanie w taki sposób, że wyszła z tego jedna
wielka parodia. (Gdyby to była parodia, pogratulowałabym zdania, tak notabene).
Czasami przy pisaniu – i sprawdzaniu też, tak jakby beta ocenę czytała – trzeba
się zastanowić, czy na pewno przekazujemy to, o co nam chodzi w sposób, który
najlepiej oddaje to, co chcemy przekazać. Bo później wychodzą podobne kwiatki.
A jeśli porównamy ten fragment do poprzedniej górnolotności i wymuszonej
poetyckości, wychodzi misz-masz oraz pomieszanie z poplątaniem.
I właśnie o tym będzie
„po piąte”: o równowadze. Że należy ją zachować, liczę, iż wiesz. Pamiętaj
tedy, aby tę zasadę zastosować w praktyce. Jeśli zaczynasz romantyczną scenę,
którą chciałabyś opisać nieco bardziej poetycko, to nie przerywaj gwałtownie
podobnego stylu, dopóki scena nie dobiegnie końca. Pomyśl o tym, jak o rysunku
łagodnego wzniesienia: spokojnie i powoli, acz jedną ciągłą linią, zaczynasz,
wznosisz się, a dobiegłszy do punktu kulminacyjnego, w ten sam sposób opadasz,
zmniejszasz napięcie, aż dojdziesz do punktu wyjścia, a scena ulegnie
zakończeniu.
Uff, rozpisałam się jak
cholera, ale chciałam Ci możliwie jak najdokładniej zobrazować usterki
konstrukcyjne w podobnych scenach. Nie mówię, że każda wpisuje się w ten
schemat, jednak mając na uwadze powyższe, a także moje komentarze á propos
stylu, wierzę, że będziesz w stanie poprawić także te inne, które szwankują i
bawią lub męczą, zamiast wciągać lub emocjonować. A przynajmniej odbiorcę
takiego jak ja, który jakiś tam bagaż doświadczeń już ma i który wie, że te
wszystkie naiwne, przesadnie słodkie i romantyczne wizje scen uczuć
(pocałunków, pieszczot, zwykłego napięcia między parą, jakichkolwiek
romantycznych uczuć) nijak się mają do realnego życia.
C. Styl
Powiem może w ten
sposób: jest styl prosty i jest styl szkolny. I chociaż trudno o uniwersalne
definicje obu, w moim odczuciu Ty piszesz tym szkolnym. A ten zdecydowanie mi
się nie podoba i uważam, że wyłącznie ciągnie już i tak poranione fabularnie
opowiadanie jeszcze bardziej na dno.
Tyle mam do
powiedzenia, że aż nie wiem, od czego zacząć ani czy coś jest ważniejsze od
czegoś innego. Zacznę może od najłatwiejszego, a zarazem najczęściej
powtarzającego się, to jest od dookreślania. Osiągasz na tym polu nowy,
nieznany mi dotąd wymiar i gdyby istniał, przyznałabym Ci czarny pas w dookreślaniu.
Standardowe zaimki to dla Ciebie pikuś. Znalazły się takie cuda jak: „grzebanie
w owym przedmiocie” (cz.1), kiedy wspomniany przedmiot został nazwany ledwie zdanie
wcześniej; lekceważone przeczucia, które już raz zostały zlekceważone, ale
autorka poczuła potrzebę Czytelnikom o tym fakcie przypomnieć (cz.2); rzeczy
unoszące się do góry (np. brwi w cz.5 i nie tylko); czy gwałtowne mruganie
powiekami przez Lucjusza (cz.7 – podejrzewam, że Lucjusz spędził dzieciństwo w
cyrku i dlatego umie także mrugać kolanami, taki z niego zdolniacha). Przez to
wszystko nie tylko doprowadzałaś mnie do pasji, jako iż nienawidzę, gdy
podobnym dookreślaniem robi się ze mnie idiotkę – ciągniesz także swój styl w
dół. To na pewno jest element tego właśnie szkolnego stylu: uczeń nierzadko
pisze dokładnie wszystko, coby nauczyciel nie miał najmniejszych wątpliwości, o
co w danej pracy chodziło. I może w (niektórych) szkołach takie coś uchodzi
płazem, jeśli treść jest dobra, ale w prozie z takim stylem daleko nie
zajdziesz, jeśli w ogóle gdziekolwiek.
Na drugi ogień pójdą
słowa, których użyłaś źle lub które nieodpowiednio dobrałaś. Tego również jest
w tekście całe mnóstwo, w dodatku przeskakujesz z jednej ekstremy w drugą,
podczas gdy brak konsekwencji również literackiemu tekstowi nie służy. Postaram
się podać przykłady obrazujące jak najwięcej z tej skali.
Czasem zdarza Ci się
wstawiać w zdanie dwa słowa o niemalże (lub dokładnie) takim samym znaczeniu,
co niczego nie wnosi, a z pewnością śmieci. Tak jest w części
pierwszej, w zdaniu „Pomimo tego, że przez parę długich minut siłowała się z
ciężarem skrzyni, w końcu upragniona zdobycz wreszcie znalazła się na podłodze
koło jej stóp”. „W końcu” oraz „wreszcie” znaczą dokładnie to samo, zatem po
co oba? Z kolei czasem robisz coś dokładnie odwrotnego: piszesz obok siebie
dwa słowa, które sobie nawzajem przeczą, jak na przykład w części szóstej: „Nadal
usilnie wpatrywała się w dokumenty przed sobą, co jakiś czas coś ciągle pisząc
i zakreślając.” Hermiona mogła albo pisać „co jakiś czas”, albo „ciągle”, ale
nie sposób ciągle pisać co jakiś czas. Lub tutaj, w części dziewiątej: „Dosłownie
toczył w sobie jakąś niemą walkę.” Jeśli owa walka była „niema”, to już więcej
niż „jakaś”. Poza tym podobnymi „jakaś” tylko podważasz rzekomą wszechwiedzę
narratora.
Niekiedy przekręcasz
utarte wyrażenie. Ponownie, przykład z części szóstej: „Draco także nie miał
sytuacji do śmiechu.” Do śmiechu możemy mieć powód, nie sytuację. Możemy się co
najwyżej znaleźć w zabawnej czy śmiesznej sytuacji. Z kolei innymi razy wstawiasz w tekst słowa, których znaczenia nie
znasz, przez co wychodzą najróżniejsze cuda. Trochę więcej przykładów
znajdziesz przy okazji błędów językowych, tutaj zaś posłużę się przykładem z
części piątej: „Co jakiś czas, oczywiście, wtrącał i swoje trzy grosze, ale w
głównej mierze z zafascynowaniem próbował domyślić się, skąd jego córka zna aż
tak misterne słowa.” (Nawiasem mówiąc, do tego zdania jeszcze wrócę za
momencik). Słowo „misterny” znaczy „składający
się z wielu drobnych, precyzyjnie wykonanych elementów” lub „obmyślony w każdym
szczególe”. Jak to się ma do słów, które zna Zoey, nie mam zielonego pojęcia,
mogę się najwyżej domyślać, iż chciałaś powiedzieć, że dziewczynka zna wiele
trudnych, jak na jej wiek, słów. Ty zaś, droga Ew, sprawdzaj, proszę, znaczenia
słów, których chciałabyś użyć, zanim ich użyjesz.
A czasem zgrzyty
wynikają nie tyle z błędnego słowa, co właśnie nieodpowiednio dobranego, w
niektórych sytuacjach mogłabyś pewne drobiazgi zastąpić słowami lepiej
oddającymi to, co chcesz powiedzieć. Tu jest już więcej miejsca na dyskusje á propos tego, co autor miał na myśli i jak dokładnie chciał to pokazać, niemniej
jednak coś przytoczę. O, może to zdanie z części piątej: „I wtedy już
nie będzie żadnych niewiadomych oraz wszelkich innych wątpliwości.” W tym
przypadku „ani” sprawdziłoby się o wiele lepiej od spójnika „oraz”. Niby poprawnie
jest powiedzieć „nie będzie tego i tego”, ale pisząc „nie będzie tego ani tego”
podkreślasz, że żadnego z tych dwóch nie będzie, że oba znikną, kładziesz na
wypowiedź delikatny nacisk. Z kolei innymi razy używasz słów lub zwrotów, które
zwyczajnie rujnują nastrój i bawią, zamiast pomagać Czytelnikowi wczuć się w
przeżywane przez bohaterów wydarzenia. Mój ulubieniec, z części szóstej, to: „Westchnął
głośno z poirytowaniem i zwinnym ruchem sięgając po kubek, wziął z niego dość
sporego łyka, a przez to, że kawa była zanadto gorąca, musiał szybko przełknąć
ciecz, parząc sobie przy okazji całą jamę gębową.” Gdybyś pisała parodię,
przyklasnęłabym, ale że nie piszesz – załamuję ręce i klnę w swoich
komentarzach na boku. Będąc równie medyczną w określaniu, co Malfoy sobie
poparzył, doprowadzasz do śmiechu. A wystarczyłoby powiedzieć „parząc sobie
przy okazji usta”. Bycie dosłownym i konkretnym nie zawsze jest na miejscu, a
Czytelnik, jak powtarzam po wielokroć, nie jest głupi, więc domyśli się, że
jeśli Draco poparzył sobie usta, to chodzi nie tylko o wargi, ale także o język
podniebienie itp. Ulubieńcem numer dwa jest zdanie z tej samej części,
które pojawia się nieco później: „Obydwaj opowiadali coś zawzięcie i z zapałem,
ciągle wymachując rękoma w akcie gestykulacji.” Ów „akt gestykulacji” brzmi tak
dramatycznie, że aż przywodzi na myśl bardzo amatorski teatr. A naprawić szkodę
znowu nietrudno, bo wystarczyłoby ostatnie trzy słowa wywalić lub, jeśli
chciałabyś przeredagować całe zdanie, napisać coś w stylu „Obydwaj opowiadali
coś z zapałem, gestykulując zawzięcie”.
Jeszcze przy słowach na
moment pozostając, Twój styl cierpi również na nadprzymiotnikozę. Tak,
przymiotnik to wspaniałe narzędzie dla pisarza, ale, jak powtarzam już chyba do
znudzenia, nadużyty traci na wartości. O tym tylko wspomnę, bowiem rozwinęłam
tę myśl przy okazji poprawności, a ocena już i tak jest długa.
Kolejnym grzechem
Twojego stylu są zabawy z podmiotem domyślnym. Zawsze, ale to zawsze dawaj
swojemu tekstowi odleżeć, a kiedy go sprawdzasz, czytaj tak, jak czytałby
Czytelnik, tj. bez wiedzy o tym, co TY masz na myśli i co się dalej wydarzy. Bo
z takich zabaw podmiotem domyślnym wyszły Ci, oj, najróżniejsze kwiatki. Na
przykład w części szóstej: „Jadł w ciszy, z ciekawością słuchając, jak Z. i
kamerdyner wymieniają miedzy sobą różne słowa. Co jakiś czas, oczywiście,
wtrącał i swoje trzy grosze, ale w głównej mierze z zafascynowaniem próbował
domyślić się, skąd jego córka zna aż tak misterne słowa.” – wychodzi, że to
kamerdyner wtrącał swoje trzy grosze, nie Malfoy. (Baj-de-łej: bażant, traktor,
skarpetki, morze, chudnąć... Na tym polega wymienianie między sobą różnych
słów. Dziwne, nawet jak na ośmiolatkę). Albo tutaj, też w części szóstej: „Draco
od razu zauważył tą ledwo dostrzegalną zmianę, która w mgnieniu oka zaszła w
szatynce. Wydawało mu się, że ona promienieje, że świeci.” – zmiana promienieje
i świeci? To ja poproszę o te samy prochy, które zażywa Draco. Lub tu, w części
jedenastej: „Jej oczy zaszły mgłą, co sprawiało wrażenie, jakby ta śniła, jakby
znajdowała się w całkowicie innym świecie.” Mgła lśniła, tak, bardzo ładnie. Z
tym że to chyba nie o to Ci chodziło. Odniosłam zresztą wrażenie, jakbyś z tym
podmiotem też się bujała jak na huśtawce: raz pozostawiasz wszystko w rękach domyślnego i wychodzą różne dziwactwa, a raz manewrujesz między
najróżniejszymi, mniej lub bardziej naturalnymi, określeniami na każdą z
postaci (np. Hermiona, panna Granger, szatynka, kobieta, ona czy Draco, Malfoy,
panicz Malfoy, mężczyzna, blondyn, on). Niektóre z nich, zwłaszcza „panna
Granger” i „panicz Malfoy” brzmią dziwnie w ustach obiektywnego narratora,
sprawia, że narrator zaczyna mieć do nich jakiś stosunek (w zależności od
interpretacji albo protekcjonalny, albo pełen szacunku niczym u lokaja), zatem
tych radziłabym się pozbyć. Pomiędzy innymi manewruj ostrożniej, spróbuj
odnaleźć równowagę pomiędzy tym, kiedy użyć jakiegoś określenia, a kiedy możesz
zdać się na podmiot domyślny.
Lecz tym, co chyba
najbardziej trąciło we mnie strunę, była okropna podwórkowość Twojego stylu.
Ośmielę się nawet stwierdzić, że piszesz, jak mówisz. I może by wyszło, gdyby
nie najróżniejsze wpadki, z których najokropniejszą znalazłam w części
szóstej: „Niestety, ta nie kontaktowała ze światem zewnętrznym […]”. Nie
kontaktowała, czaisz, zią? Tak nie kontaktowała, że joł!, normalnie w życiu nie
luknąłem na nikogo tak niekontaktującego, no weź! Skarbie, w taki sposób możesz
sobie mówić w domu, na podwórku, na szkolnym korytarzu, w sumie gdziekolwiek –
byle nie w prozie. Jest to nieprofesjonalne przy prowadzeniu narracji trzecioosobowej,
gdzie narrator powinien być albo obiektywny, albo patrzeć przez pryzmat
konkretnych postaci, ale nadaj używając poprawnej polszczyzny. Pozostałe
wstawki rodem z podwórka nie są aż tak bijące po oczach, ale nadal wszelkiego
rodzaju „posłuchała się ojca” (cz.7) czy ogólnie czasowniki, którym
niepotrzebnie dopisałaś zaimek zwrotny „się”. Z kolei znalazłszy w części
siódmej zdanie: „Tylko nie miał pojęcia dlaczego, aliści zamierzał postawić na
swoim”, niemal spadłam z łóżka. Podobne przechodzenie od kolokwializmów do
archaizmów bije niekonsekwencją po oczach trzy razy mocniej, kiedy się tak
wahasz w tę i z powrotem. Nalegam, bardzo nalegam, znajdź swój styl gdzieś
pomiędzy tymi skrajnościami, bo tego rodzaju przeskakiwaniem szkodzisz nie
tylko sobie, ale także mnie (naprawdę, czytanie czegoś podobnego aż fizycznie boli).
Tu przejdę do kwestii
niekonsekwentnego gawędziarstwa. Niekiedy odnosiłam wrażenie, jakbyś właśnie tak próbowała
pisać, bardziej gawędziarsko: częste wtrącenia zwrotów pokroju „zresztą” czy „oczywiście”
w tekście narratora, pewna doza subiektywnych komentarzy, zdania pokroju „A
jednak jej przeczucie było nieomylne, tylko ona je zlekceważyła” (cz.2), to
wszystko dorzuca do odczucia, jakobyś pisała tak, jak mówisz i chciała napisać
tekst stylem bliższym mówionym opowieściom niż prozie. I nie byłoby w tym nic
złego, gdybyś konsekwentnie stosowała gawędziarskie zabiegi, gdybyś
podtrzymywała owe wrażenie słuchania historii, miast jej czytania. Niestety,
Twój ewidentny brak zdecydowania popsuły Ci szyki także tu, przez co wychodzi
nijako – a może nawet wcale.
Wspomniałam o
subiektywnych komentarzach? Niektóre z nich, wypowiadane przez rzekomo
neutralnego narratora, są tak potwornie subiektywne (w dodatku wydaje mi się, jakby przy okazji reprezentowały Twoje
poglądy, nie poglądy postaci czy narratora), że to aż przeraża. Mnie przerażają
tym bardziej, że dwa najgorsze dotyczą wieku. Pierwszy padł w części siódmej: „Ale
przecież ona ma już z sześć lat – westchnął stary Malfoy [...]”. Ledwie moment
wcześniej pisałaś, jak to się Lucjusz oburzył, że mówi się do niego „dziadku”,
że ponoć nie był jeszcze taki stary, a teraz Ty piszesz o nim „stary”? Zdecydowanie
brak tu konsekwencji. Z kolei drugi padł niemal pod sam koniec opowiadania, w
części trzynastej: „Nie miał pojęcia, że Hermiona z wiekiem – nie żeby
była stara! – stała się bardziej płochliwa.” Gdybyś opuściła to wtrącenie, żaden z Czytelników nawet nie
pomyślałby, że właśnie sugerujesz, jakoby Hermiona była stara; upływ czasu to
normalna rzecz, a „z wiekiem” to określenie jak wiele innych. Mnie drażni także ów wykrzyknik, który sugeruje nie tylko,
że jesteś jeszcze bardzo młoda, ale że bycie starym wydaje Ci się jakąś koszmarną, tragiczną niemal perspektywą. Tak czy inaczej, trzecioosobowemu narratorowi,
który powinien być postronnym obserwatorem i wyłącznie relacjonować historię,
bez emocjonalnego w nią zaangażowania, podobne subiektywne komentarze nie tylko
nie przystoją, ale także odbierają mu wiarygodności. W końcu skoro rzuca
podobnymi uwagami, to jak bardzo jest obiektywny i czy nie przeinacza przypadkiem
faktów, bo ma na coś jasno skonkretyzowane poglądy?
Rzeknę
jeszcze słówko lub dwa (a prawdopodobnie i dziesięć) o metaforach, szczególnie
tych chybionych. Okej, nie tak dawno mnie zwracano uwagę na różne metafory,
zatem mówię otwarcie: metafory są kwestią gustu, jednemu mogą się podobać,
innemu nie, chociaż są też metafory zwyczajnie głupie. Dlatego w tych uwagach więcej znajdziesz subiektywizmu. Fragment,
który doprowadził mnie do najgłośniejszego śmiechu, znajduje się w części
piątej: „Oczywiście dalej pomiędzy nimi trwał ciężki i ogromny znak zapytania,
aczkolwiek prawie bezbłędnie się z tym ukrywali.” Wybacz, ale nadal mnie to
potwornie bawi. Ta wizja wielkiego, czerwonego znaku zapytania, który ktoś
ubrał w kapelusz oraz prochowiec rodem z „Casablanki”, wciśnięty między
Malfoya, Zoey i Zabiniego jest tak cudaczna, że nie potrafię inaczej
zareagować. I jakkolwiek rozumiem, co próbowałaś przekazać,
zrobiłaś to w równie pokraczny sposób, że wyszło komicznie. Jednak druga
zanotowana przeze mnie metafora, „Z zauroczeniem przypatrywał się jej długim
ramionom - błyskawicom i odnóżom - hukom, które następowały krótko po nich” z
części siódmej, już sprawiła, że się skrzywiłam z niesmakiem zamiast śmiać.
Ramiona-błyskawice jeszcze mogą zostać, ale w jaki sposób dźwięk
(niematerialny) mógłby być odnóżem (a więc materialny)? No, chyba że nibynóżką.
W tej metaforze zabrakło sensu, przez co wyszło nieładnie.
I na koniec odrobinkę o składni. Bardzo często kolejność w Twoich zdaniach jest przynajmniej osobliwa. Przykładów też jest sporo, a ten punkt dopisuję trochę na ostatnią chwilę, a wręcz za późno, więc, wybacz, ale nie podam żadnego konkretnego. Staraj się jednak tak pisać zdania, aby były jak najłatwiejsze do zrozumienia, by nie trzeba ich było czytać po raz drugi czy trzeci, przestawiając sobie słowa w głowie, aby zrozumieć sens.
I na koniec odrobinkę o składni. Bardzo często kolejność w Twoich zdaniach jest przynajmniej osobliwa. Przykładów też jest sporo, a ten punkt dopisuję trochę na ostatnią chwilę, a wręcz za późno, więc, wybacz, ale nie podam żadnego konkretnego. Staraj się jednak tak pisać zdania, aby były jak najłatwiejsze do zrozumienia, by nie trzeba ich było czytać po raz drugi czy trzeci, przestawiając sobie słowa w głowie, aby zrozumieć sens.
Przyznam się jak
najbardziej otwarcie: gdyby nie lecąca z głośników pozytywna głupizna pewnego
popularnego ostatnio Koreańczyka i jego piosenki, byłoby mi o wiele trudniej
przebrnąć przez to całe wydziwianie. Tak przynajmniej miałam możliwość się
rozładować, choć na chwilkę, po czym mogłam kontynuować czytanie, wypisywanie i
załamywanie rąk. Widzę, naprawdę widzę, że to nie Twoje pierwsze dzieło, nawet
gdyby na blogu nie było nic innego, wyczytałabym to między wierszami – i chyba
dlatego tym bardziej załamuję ręce na widok tak koszmarnych błędów
stylistycznych. Czeka Cię naprawdę ogrom pracy, jeśli chcesz wyprowadzić swój
styl na ludzi, niewykluczone iż będziesz zmuszona zmienić jakieś priorytety i
poglądy na temat pisania, a z pewnością masz przed sobą mnóstwo czasu do
spędzenia na praktyce i ćwiczeniach, zanim nastąpią poważne zmiany na lepsze.
Wierzę jednak, że jesteś w stanie ich dokonać, szczególnie jeśli znajdziesz
wokół siebie kogoś skłonnego wyciągnąć pomocną dłoń i zostać Twoją nową betą.
Dobrą betą, a więc osobą która nie tylko wskaże literówki i poprawi przecinki,
ale także wytknie uwagi á propos stylu i logiki. Bo oczywiście, można też
dokonać zmian samemu, ale z drugą osobą prace idą szybciej, no i jest ktoś, kto
by nas zmotywował w tych gorszych chwilach.
D. Zgodność z
kanonem / Kreacja świata
No, nie powiem, zmiany
w kanonie bardzo spore, szczególnie w kwestii bohaterów. Ale nie wyglądają na
zbytnio naciągane, jestem w stanie w nie uwierzyć. Cała reszta, to jest
wszystko poza bohaterami, się zgadza, toteż bez uwag w tej sprawie.
Jeśli chodzi o kreację
świata – brakuje mi jej. Brakuje mi opisów miejsc oraz ich klimatu, tego
poczucia, jakbym dzięki samej tylko lekturze przeniosła się do owych miejsc. Postaci poruszają się po raczej pustej przestrzeni, gdyż większość
miejsc ograniczyłaś albo do słów-kluczy (Londyn, szpital), a inne opisałaś
ledwie kilkoma przymiotnikami (domy Hermiony oraz Draco). A przecież dom domowi
nierówny, w każdym panuje inna atmosfera, inny zapach, w niektórych aż widać
osobowość mieszkańców. Podobnie jest ze szpitalem św. Munga – gdyby nie
wspominana od czasu do czasu nazwa, gdyby nie sporadyczne eliksiry, mógłby to
być dowolny inny szpital w Londynie, żadnej różnicy. Pokaż te wszystkie miejsca
Czytelnikom, opisz je, używając nie tylko bodźców wzrokowych, ale także
pozostałych zmysłów: jak tam pachniało, jakie dobiegały dźwięki, jakie były tam tekstury
(może Malfoy miał atłasową sofę?), jak postaci się w danych miejscach czuły.
Wystarczy dopisać trochę w różnych miejscach, aby różnica stała się zauważalna.
W kwestii zgodności z
realiami, mam kilka uwag, dokładniej trzy.
* W angielskich klubach
nie ma numerów stolików. A przynajmniej pierwsze słyszę o czymś takim, nigdy
nie widziałam żadnych numerów stolików w jakimkolwiek z klubów, w którym zdarzyło
mi się być. Bo i po co miałyby być, skoro każdy musi się sam pofatygować do
baru po napitki? (prolog)
* „Dziewczyna była ich świadkową [...]” – w Anglii pary młode mają
drużby, nie świadów. Druhna i drużba lub kilkoro, z których wyróżnieni są maid
of honour (druhna) i best man (drużba). Ale świadków nie ma. (cz.10)
* „Miał w nosie fakt, że darł się prawie na cały pub, czym zasłużył sobie
na parę nieprzychylnych spojrzeń.” – puby w Anglii zamykają się w okolicach
północy, a Malfoy zadzwonił do Zabiniego, według Ciebie, o drugiej nad ranem.
Więc albo szwankuje godzina, albo miejsce. (cz.13)
I tyle w tej kwestii.
Chętnie widziałabym więcej opisów miejsc, więcej kreowania tła, jednak ogólnie
nie jest źle, widywałam już o wiele gorsze przypadki.
§ Bohaterowie
Nie jest znowuż tak
najgorzej, jeśli patrzymy na postaci indywidualnie, nie biorąc pozostałych pod
uwagę. Mają jakieś charaktery, chociaż mocno zamazane i czasem niezbyt
konsekwentne, ale jeszcze jestem ich w stanie jakoś od siebie odróżnić. To
dopiero w relacjach między sobą wszystko zaczyna się trząść w posadach, ale to
odłożę na moment na bok.
Jeśli chodzi o opisy
wyglądu, tutaj jest bardzo ubogo, bo ograniczasz się do kolorów. I tyle.
Widywałam już niejeden fanfick, w którym autor kończył opis wyglądu
bohaterów na minimum, bo opierał się na przeświadczeniu, że Czytelnik będzie z
kanonem zaznajomiony, toteż nie musi opisywać czegoś, co Czytelnik już zna. To
jest błąd powtarzany i nawet zrozumiały, chociaż nadal błąd. Ale żeby równie po
macoszemu potraktować postać wykreowaną przez siebie, w dodatku tak ważną dla
fabuły jak Zoey? Tego nie pojmuję i nie wybaczam, tym bardziej, że miałaś
fantastyczną okazję, aby dziewczynkę opisać chociaż trochę bardziej
szczegółowo: wparowanie Zoey do domu Malfoya i jej nagłe przytulenie go. W
końcu Malfoy jej wtedy nie znał, nie miał pojęcia, kim była, widział ją na oczy
po raz pierwszy w życiu. Tymczasem zamiast poświęcić kilka zdań, niewielki
akapit na opis wyglądu dziewczynki, uciekłaś do wszechwiedzącego narratora, by
od razu przedstawił ją jako Zoey – i tyle, żadnych opisów, żegnajcie nadzieje,
w końcu znasz już, Czytelniku, Zoey, to po co Ci po prologu i dwóch pełnych
odcinkach wiedzieć, jak wygląda, nie licząc koloru oczu i włosów? Niestety,
kolorowanka to żaden sposób na stworzenie postaci posiadających wygląd. I dziwi
mnie, że Zoey ograniczyłaś do bycia ośmioletnią szatynką, że nie pokusiłaś się,
aby tę jedną jedyną własną postać przedstawić jakoś bardziej, może nawet aż
nazbyt szczegółowo, co też fanfickowcy często robią, że spotkał ją taki sam los
jak postaci z kanonu. Smutne.
Wróćmy jednak do tych
relacji. A ściślej rzecz ujmując, rozchodzi się o relacje wszystkich bohaterów
właśnie z Zoey. Z niewiadomych przyczyn każdy zdaje się ją traktować jak
rówieśnika, nie jak dziecko, rozmawiają z nią dojrzale i poważnie, jak do
dorosłego. Zabini w części piątej, kiedy już zdobył się na to, aby małą za jej
głupie wybryki zbesztać, zwraca się do niej bardzo dojrzale i poważnie. „Zo,
Draco to mój najlepszy przyjaciel. Zrozum, nie będę mógł patrzeć na to, jak
potem będzie żył, dowiadując się, że ma dziecko z Hermioną.” Pierwsze słyszę,
aby ktokolwiek mówił w podobny sposób do ośmioletniego dziecka. Nie powinien
ująć tego innymi słowy, powiedzieć, przykładowo „z twoją mamą” zamiast „z
Hermioną”, powiedzieć „twój tata” zamiast „Draco”? Albo w ogóle zamiast
pytania, bardziej realistycznie zabrzmiałoby, gdyby całość oznajmił: „Zrozum,
będzie mu ciężko, jak się dowie, że ma dziecko z twoją mamą”. I dalej: „Poza
tym Hermiona nie powiedziała Draco, że jesteś jego córką, bo pewnie miała
jakieś swoje powody”. W uszach dziecka to musiała zabrzmieć jak naprawdę ostra
reprymenda. W pewnym sensie zasłużona, ale nadal podtrzymuję, że brzmi jak
rozmowa rówieśników, nie dorosłego mężczyzny z ośmiolatką. Niechby powiedział
chociażby „Poza tym mama na pewno miała powody, aby nie mówić twojemu tacie o
tobie”, tak brzmiałoby o niebo naturalniej i wiarygodniej.
Kiedy pod koniec tekstu przychodzi kolej
Hermiony na kazania i reprymendy, wysławia się bardzo podobnie. Niech mówi
„tata” zamiast „Draco”, niech używa nieco prostszych, mniej górnolotnych słów
jak na przykład „powiedziałabym prawdę” zamiast „wyznałabym prawdę”. Na plus
zaliczam, że nie zapomniałaś o pokazaniu, że nadal przytaczasz rozmowę matki z
dzieckiem, że od Hermiony czuć trochę więcej czułości w słowach typu „kochanie”
i „skarbie”, że Zo mówi „mamo”, że upraszczasz mowę dziewczynki, dopasowując ją
tym samym do wieku.
Jeśli zaś chodzi o
Malfoya, to cały zdaje się durnieć, kiedy w grę wchodzi Zoey. Zapomina, że jest
dorosłym mężczyzną, który będzie musiał ponieść konsekwencje za swoje czyny i
przez cały tydzień do głowy mu nie przyszło, że mógłby zostać oskarżony o
porwanie dziecka, dopóki policjant mu tego nie oznajmił. Wielki minus numer
jeden. Draco w ogóle strasznie daje córce sobą pomiatać: zamiast wymusić na
niej odpowiedzi, a przynajmniej próbować, po prostu zgadza się na to, że mała
się uparła nic mu nie mówić i tyle. Nawet narrator, który ponoć powinien być
obiektywny, kwituje to słowami, że Zoey „wygrała”. Ale nie, jedyne co Draco robi, to
powtarza „musisz jej powiedzieć” i na tym sprawa się kończy, zero nacisku, zero
przejawów, jakoby zamierzał pokazać, że zdaje sobie sprawę ze swojej
odpowiedzialności, że w ogóle przejmuje się tym jakkolwiek bardziej. Okej, niech już
sobie Malfoy będzie mało ślizgoński, skoro takim go prezentujesz (przynajmniej
w miarę konsekwentnie), ale z kolei w takim wypadku niech nie gada rzeczy w
stylu „Gdybym wiedział, że [Hermiona] aż tak się martwi, że aż tak kocha Z.
[…]”, jak w odcinku jedenastym. Nosz cholera, sam przecież poczuł ogromny
smutek na samą myśl, że mógłby córkę utracić, już nigdy więcej jej nie
zobaczyć, i mówi, że „gdyby wiedział, że Hermiona aż tak kocha Z.”. Nie, jasne,
Hermiona była wyrodną matką, która własnego dziecka nienawidziła i z okazji
porwania Zoey urządziła sobie taką balangę, że przez trzy dni miała kaca, w
ogóle córki nie kochała i ani trochę się nie przejmowała jej zniknięciem.
Niestety, kiedy tylko przychodzi do sprawy Zoey, Draco nagle traci rozum i
zachowuje się, nie przymierzając, jak głupek.
A sama Zoey? Hmm, przez
większość czasu jest przekonująca jako dziecko, wysławia się i zachowuje tak,
jak bym tego po ośmiolatce oczekiwała. Bardzo często jednak psujesz tę wizję
narratorem, kiedy próbujesz zrobić zbliżenie kamerą i na chwilkę pokazać coś z
punktu widzenia dziewczynki, przez co wychodzi na zdecydowanie zbyt dojrzałą.
Narrator dopisuje Zoey spostrzeżenia, których ośmiolatki w większości nie mają,
ponieważ skupiają się na innych rzeczach, a gdyby Zoey jednak je dostrzegała,
wtedy kłóciłoby się to z całą resztą kreacji jej jako raczej typowe ośmioletnie
dziecko. Przykładowo scena z
Lucjuszem i Narcyzą. Napisałaś, że Zoey dużo o nich słyszała, „jednak
wystarczył tylko jeden rzut okiem, by dostrzec, że naprawdę kochają swojego
syna i pragną dla niego jak najlepiej. No i przy okazji są niezwykle dumni i
eleganccy, zachowując się przy tym jak prawdziwi szlachcice.” Czy ośmiolatka na
pewno zwróciłaby uwagę na to, że jednak widać po Malfoyach ich miłość do syna?
Nie sądzę, prędzej uwierzyłabym, gdyby Zoey stwierdziła w myślach, że pomimo
niezbyt przychylnych opowieści, Malfoyowie wydali jej się mili dla syna, że
trochę przypominali jej w mowie lub czynach jej własną matkę. I może Zoey
uznałaby, że Malfoyowie zachowują się jak szlachcie, ale czy wychwyciłaby, że
to właśnie przez dumę i elegancję, czy nazwałaby to tak precyzyjnie? Nie
dostrzegłaby prędzej, na przykład, ładnych ubrań albo tego, że się nie garbią, coś bardziej oczywistego i zrozumiałego dla dziecka niż duma i elegancja?
Bardzo podobna sytuacja
znajduje się w odcinku trzynastym: „Doskonale
wiedziała, że nie każdy jest idealny. Oprócz tego była stuprocentowo pewna, że
Draco ją kocha i nigdy ani o niej nie zapomni, ani jej nie zostawi. Dodatkowo,
kiedy powieki zdawały się ciążyć, wpadła na jeszcze jeden plan, ale zanim
zdecydowała całkiem wdrożyć go w życie, przemyślała wszystkie za i przeciw. Tym
razem nie mogła dopuścić, by kochane przez nią osoby w jakikolwiek sposób
cierpiały.” Zacznę od tego, że Zoey raczej pomyślałaby o Malfoyu „tata”, nie
„Draco”. Przede wszystkim jednak chciałabym zwrócić uwagę na pierwsze i
ostatnie zdanie tego fragmentu. Osiem lat to wiek, gdzie faktycznie zaczyna się
już rozumieć, że nikt nie jest idealny, nawet rodzice, i że ktoś będzie
cierpiał, jeśli zrobią coś źle. Ale gdyby przekazać to ich myślami, ujęłyby to
w mniej dojrzały sposób. Wydaje mi się, że gdyby napisać „Doskonale wiedziała,
że nawet tata popełnia błędy” i „Tym razem nie mogła pozwolić, żeby przez nią
mamie i tacie znowu było tak strasznie przykro”, lub coś w podobnym tonie,
fragment stałby się bardziej wiarygodny i nie kłócił aż tak z wiekiem
dziewczynki.
Czytając o Zoey,
przyszła mi do głowy jeszcze jedna myśl. Skoro ona jest taka uparta, zawsze
stawia na swoim, a także u ojca poznała trochę inny smak wolności (bo nie ma
mamy powtarzającej „zrób to, nie rób tego”), to aż dziw bierze, że tak
grzecznie się zachowuje. Przy takim charakterze spodziewałabym się, że mała
będzie wybrzydzać choć trochę, a zwłaszcza przy jedzeniu. W końcu dzieci są
bardzo przyzwyczajone do znanych im smaków, nie byłoby zatem nic dziwnego,
gdyby powiedziała, że mama inaczej przygotowuje jej kakao albo że nie lubi
brokułów i mama nigdy nie zmusza jej do ich jedzenia. Albo nawet odwrotnie:
łeee, jak fajnie, mogę zostawić brokuły na talerzu i mama nie będzie mnie
zmuszać do ich jedzenia. Zabrakło mi trochę czegoś podobnego w kreacji
dziewczynki, dodałoby jej barw i wyrazistości, chociaż trzeba przyznać, że i
tak jest najlepiej wykreowaną postacią ze wszystkich.
Jak zasugerowałam na
początku paragrafu, chociaż pozostali też nie są kiepscy, nie są też doskonali.
Cały drugi plan wypada blado: Harry i Luna są tacy nijacy (a Luna, pamiętając o
jej kanonicznych dziwactwach, jest wyjątkowo mało lunowata), Zabini trochę się jeszcze
ratuje próbami bycia macho i podbijaczem niewieścich serc, ale na tym koniec,
cała reszta niemalże nie istnieje, bo nie jest opowiadaniu potrzebna albo
potrzebna jest tylko do wywoływania niektórych pretekstów fabularnych, jak np.
pan Roberts.
Hermiona? W większości
raczej odpowiada kanonowi, gdyż pozostała sumienna, odpowiedzialna, o dobrym
sercu i oddana najbliższym. Malfoy dobrze ją w końcowych odcinkach podsumował,
że trochę za bardzo jest zapatrzona w siebie i swoje problemy, lecz w moich
oczach nie jest to na tyle przerysowane, aby sprawiało wrażenie nierealnego.
Trochę blado wypada przez to, że jej rola w opowiadaniu ogranicza się do
trzech, góra czterech zadań: kochać Zoey, rozpaczać po jej zniknięciu,
emocjonować się z powodu Malfoya i pracować. Brakuje jej głębi, brakuje trochę
więcej tego elementu przyjaciół i jakichś zainteresowań czy hobby poza pracą i
córką, niemniej jednak w ogólnym rozrachunku wypada całkiem dobrze. Jedynie raz
znalazł się moment, kiedy jej wypowiedź bardzo mi zgrzytnęła, a mianowicie w
części ósmej: „Chrzanię te wasze cholerne procedury! Już nic od was nie chcę!
Sama dowiem się, kim jest porywacz i gdzie jest moja córka! Do widzenia!”. Emocje
emocjami, ale chyba dorosła osoba nawet w gniewie nie zaczęłaby mówić jak
dziecko. "Już nic od was nie chcę!", przecież to brzmi jak obrażony
pięciolatek, który nie dostał tego, czego chce i próbuje pokazać, jaki to jest
ponad innych. Kłóci mi się to tak z Hermioną jako osobą dojrzałą i opanowaną,
jak i dźwiękowo, brzmi to po prostu sztucznie i wymuszenie, jak na moje uszy. A
wystarczy zdanie zwyczajnie wyciąć i będzie lepiej.
Draco przedstawia się
sporo gorzej. Jego największą wadą jest to, o czym wspomniałam już wyżej, to
jest głupienie przy córce i wręcz poddawanie się wszystkiemu, co mu
każe, bez kwestionowania, czy to byłoby najdogodniejsze wyjście. Pretekstowe
wydało mi się jego zachowanie w części szóstej: „Draco roześmiał się wesoło i
zanim jeszcze przemyślał swoje zachowanie, podszedł do Hermiony i przyciągając
ją do siebie, pocałował ją w głowę”. Przymykam chwilowo oko na to, że głowa
jest dość znaczącą częścią ciała i byłoby dobrze ów pocałunek sprecyzować (czoło?, policzek?, czubek głowy?), ale ten
pocałunek sam w sobie nie ma sensu. Co to za dziwny wybuch emocji ze strony
Malfoya? Rozumiem wdzięczność i ich wspólną przeszłość, ale, tak naprawdę,
ledwo zaczął z Hermioną pracować; wiarygodniej już wyglądałoby, gdyby ją w
podzięce uścisnął, a nie tak ni z tego, ni z owego obdarzył całusem, nawet równie niewinnym. Nie widzę uzasadnienia dla podobnego zachowania z jego strony poza
tym, że Tobie, autorce, potrzeba było czegoś, co popchnęłoby akcję naprzód, co
przypomniałoby bohaterom o ich skrywanych uczuciach i obudziło je. Nie, nie
kupuję tego. Ogólnie jednak nie mam zbyt wiele przeciwko Malfoyowi, który
odcina się trochę od swoich ślizgońskich korzeni oraz odruchów, ta część
wypadła całkiem naturalnie, bo ładnie pokazałaś, że Malfoy nieco dorósł i
dojrzał. Odcięcie się od rodziców oraz podjęcie pracy (pracy! Arystokratyczny,
pracujący Malfoy!) położyło w miarę solidny fundament pod późniejsze wydarzenia
z tekstu, tj. obdarzenie nowo odkrytej córki uczuciem, a jednocześnie nie
zmieniłaś go w stu procentach i dopiero poznanie Zoey sprawiło, że Draco
zaprzestał sypiania z każdą poderwaną kobietą. Te z jego zmian uważam za
wiarygodne. Co nie zmienia faktu, że przy Hermionie wypada gorzej, a przy Zoey –
niemal przeźroczyście.
W tym
punkcie prawdopodobnie nie czeka Cię zbyt wiele pracy. Wyłożyłaś fundamenty oraz
szkice postaci, których przez większość czasu się trzymasz. To dobrze. Aby było
lepiej, sugeruję zachowanie konsekwencji w kreowaniu oraz zachowaniach
bohaterów, a także dodanie im nieco barw, aby składali się z wielu elementów,
tak subtelnych, jak i wyrazistych, które tworzyłyby całość. A także dokładne przemyślenie, czy dorosła osoba na pewno by się tak zachowała lub coś takiego powiedziała. I podciągnij nieco
plan drugi, aby przestali być jedną plamą, a stali nieco bardziej indywidualni
i niezależni od siebie.
§ Poprawność
A. Językowa
Zacznę może od pochwał.
Jak zwykle, pochwalam, że betowane, to bardzo dobrze zdawać sobie sprawę z
własnych niedoskonałości i umieć poprosić o pomoc. Pochwalam także brak błędów
ortograficznych i bardzo nieliczne interpunkcyjnych.
Niestety, dalej już tak
ładnie nie jest. Przede wszystkim zaimki. Ilość zaimków, zwłaszcza dzierżawczych, jaka się w tekście
znajduje, doprowadza do zgrzytania zębami. A do tego jeszcze wspomniane
przy stylu dookreślanie oczywistych rzeczy. Jesu Christo, litości, kochane!
Dobrym przykładem dla obu jest to zdanie z części drugiej: „Potter się
rozłączył, a Hermiona nie wiedząc, co dalej począć, rozpłakała się głośno,
przytulając słuchawkę od telefonu do własnej piersi”. A niby od czego innego słuchawkę Hermiona miałaby
przytulać (tu wtrącę, że lepiej byłoby napisać „przyciskając” zamiast
„przytulając”)? I do czyjej innej piersi? Jak napiszesz „przyciskając
słuchawkę do piersi”, to nikt nie pomyśli o słuchawce takiej do słuchania
muzyki, dyndającej sobie na kabelku, którą Hermiona przyciskałaby do piersi
takiego na przykład krasnoludka. Albo tutaj, też w części drugiej: „Kiedy tylko
stanęła przed drzwiami, na których wisiała złota tabliczka z nazwiskiem
przyjmującego w tym gabinecie uzdrowiciela, zapukała cicho”. Przecież wiemy, do
czyjego gabinetu Hermiona szła i zakładamy, że jej przełożony w szpitalu św.
Munga raczej powinien być jakiegoś rodzaju uzdrowicielem (lekarzem?), to po co
o tym dodatkowo wspominać? Jak mówiłam nieraz wcześniej i jak powtórzę
wcześniej, dookreślanie odbieram jako sugestię, jakoby autor miał Czytelnika za
idiotę, który sam z tekstu nie wywnioskuje. A przykładów jest naprawdę sporo,
tak zaimków jak i innego rodzaju. Pewnie przesadzam, ale gdyby tekst porządnie
zredagować i wykopać z niego te wszystkie niepotrzebne określenia wiadomego, to
z obecnych 50 tysięcy słów zrobiłoby się z jakieś pi razy drzwi czterdzieści
osiem i pół. Co przy tak krótkim tekście jest naprawdę sporo, całe trzy
procent!
A tak jeszcze
troszeczkę o dookreślaniu, ale z innej strony może, pod kątem i zaimków, i
przymiotników – zdanie z części trzeciej: „Niezwykle
zaskoczony panicz Malfoy otworzył szeroko
oczy, ale szybko wybudził się z tego transu, po czym gwałtownym acz delikatnym ruchem odepchnął od siebie małą szatynkę, przez co ta mocno
posmutniała”. Określone jest zaskoczenie, określone jest otwieranie oczu,
wybudzanie, trans, ruch, szatynka i posmutnienie. Tylko panicz Malfoy pozostaje
paniczem Malfoyem, a oczy oczami. Kiedy wszystko jest jakieś, to wszystko staje
się nijakie, bo rzeczy, które powinny być wyjątkowe, niczym się nie wyróżniają,
są opisywane równie szczegółowo co te mniej znaczące przedmioty czy wydarzenia.
Przykładowo, gdyby każde drzwi w tekście były jakieś (ogromne, malutkie,
mahoniowe, sosnowe, pozłacane, jakieś), czy zwróciłabyś uwagę na kolejne
opisane drzwi, nie wiedząc wcześniej, tak jak nie wie Czytelnik, że za nimi
jest coś niecodziennego lub że coś ważnego się wydarzy? Nie sądzę.
Inną sprawą są niezbyt
trafnie dobrane słowa. A przykłady trafiały się naprawdę najróżniejsze. Na przykład tu, w części
trzeciej: „W zamyśleniu obserwowała ruchy jego żuchwy, kiedy z zamiłowaniem
przeżuwał kolejne kęsy”. Skarby, do tego obrazka brakuje tylko przesadnie
teatralnych pojękiwań, które miałyby świadczyć o tym, jak bardzo Malfoyowi
smakowało. Czy on musi żuć z zamiłowaniem? Przecież od dziecka żył w luksusie,
nie powinien nawet zauważać, że takie dobre, co wyklucza żucie z zamiłowaniem.
A jak się jest głodnym po upojnej nocy, to się raczej przeżuwa zachłannie lub
pospiesznie, nie z zamiłowaniem. Albo, pod nieco innym kątem, tutaj, w części
pierwszej: „Zwinnym ruchem rozerwała zapieczętowaną część [...]”.
Zapieczętowana część koperty to po prostu pieczęć lub lak. Określanie czegoś,
jeśli nie wiemy, jak owe coś się nazywa, jest czymś stosowanym przez osoby
uczące się języków. „Nie wiem, jak powiedzieć po polsku »plaża«, to powiem »to
miejsce z piaskiem nad wodą«”. I obcokrajowcom może się sprawdza, ale w prozie
(zwłaszcza pisanej w języku ojczystym) już niezbyt. Jeśli nie wiesz – sprawdź,
zapytaj, poszukaj. Ale pisaniną w stylu „zapieczętowaną część” sprawiasz
wrażenie osoby o ubogim słownictwie.
Dalej: zabawy z
podmiotem domyślnym. O tym też wspomniałam przy okazji stylu, ale powtórzę.
Podmiotem domyślnym się nie bawimy, bo różne kwiatki z tego wychodzą. Ze zdania
„Wyciągnęła rączki do góry, by zdjąć zakurzony karton z wysokiej szafy.
Niestety, nadal była za niska." z części pierwszej wychodzi, że to wysoka
szafa nadal była za niska. Hę? A z nieco tylko późniejszego „Bardzo dobrze
znała lekko posiwiałego mężczyznę, który był przełożonym jej mamy. To on dawał
jej cukierki [...]" - wynika, że to Hermionie pan Roberts dawał cukierki,
nie Zoey. Fajny przełożony. Tak czy inaczej, pilnuj się przy podmiocie
domyślnym, bo łatwo wejść w pułapkę bez zachowywania ostrożności.
Masz także słowa, które
lubisz i nieco nadużywasz. A konkretniej jedno słowo: raptownie. W całym
tekście występuje pięćdziesiąt dziewięć razy. To średnio niemal cztery razy na
odcinek. Uwierz mi, że rzuca się w oczy i jedynie sugeruje, że brakuje Ci
zamienników. Nie zapominajmy także, że słowa nadużywane tracą na znaczeniu – im
częściej używasz tak charakterystycznego słowa jak „raptownie”, tym mniejsze
robi wrażenie, a, jako archaizm, wrażenie powinno robić przynajmniej jakieś,
coś powinno kreować, jakiś nastrój czy atmosferę. Podczas gdy w „Najważniejszym
obowiązku” raptownie stają kamerdynerzy przed panami i raptownie zaczynają
mówić dzieci, i raptownie oddychają z ulgą matki, i raptownie poważnieją
mężczyźni, i raptownie przerywane są pieszczoty… Widzisz, do czego zmierzam?
No, to proszę się zaprzyjaźnić z jakimś słownikiem synonimów, bo nie wypada się
tak powtarzać.
W prologu uderzył mnie
błędna odmiana z apostrofem. Piszemy „Jackiem Danielsem”, nie „Jackiem
Daniel’sem”. Najprostszym chyba wyznacznikiem tego, czy przy odmianie
zagranicznych nazwisk (szczególnie anglosaskich i francuskich) powinniśmy
postawić apostrof czy nie, jest przełożenie ich na quasi-fonetyczny polski. I
tu mamy trzy proste zasady. Po pierwsze, nazwiska zakończone spółgłoską
odmieniamy bez apostrofów, nie powinno być problemów. Po drugie, jeśli nazwisko
kończy się na „y”, odmieniamy z apostrofem, jeśli jest najbliższe naszemu „i”,
a bez – jeśli „j”. Przykład: Kennedy (Kenedi) i Disney (Disnej); Kennedy’ego i
Disneya, Kennedy’emu i Disneyowi i tak dalej. A po trzecie: jeśli nazwisko
kończy się literą lub literami, których nie wymawiamy w języku polskim,
będziemy odmieniać z apostrofem i, w pewnym sensie, jest on maleńkim
wyznacznikiem owych bezdźwięcznych fragmentów. Przykład: Dumbledore (Dambldor)
i Voltaire (Wolter); Dumbledore’a i Voltaire’a; Dumbledore’owi i Voltaire’owi i
tak dalej. Proste! Znalazłam całkiem ciekawy i prosty artykuł poświęcony
odmianie zagranicznych imion i nazwisk, wrzucę go na podstronę „Pomoc”, bo
czuję, że jeszcze nieraz się przyda. I, skoro przy odmianie imion jesteśmy, w
języku polskim przyjmuje się, iż nie odmieniamy imion zakończonych na „-o”.
Zatem Draco pozostaje bez zmian w każdym przypadku, a Dracon – to już zupełnie
inne imię i tak się złożyło, że go młodemu Malfoyowi nie nadano.
Przy odmianie jeszcze
na moment pozostając: słowo „ów” jest jak najbardziej odmienne. Przez liczby,
przypadki i rodzaje. Zatem „ów baran”, ale „owa koza”. A także wszelkie „tę”
raz są poprawnie, a raz nie. Zgaduję, że to chyba raczej pominięcie ze strony
bety, aczkolwiek nie obwiniam nikogo, tylko zwracam uwagę Wam obu.
Mieszasz także czas
teraźniejszy z przeszłym, co jest w prozie bardzo niewskazane, jeśli nie służy
do, na przykład, dodania scenie dynamiki. Najładniejszy przykład znalazłam w
części piątej: „Musiał także przyznać, że nie jest pewny, czego chce bardziej;
by badania stwierdziły, że jest ojcem, czy że nie jest”. Powinno raczej być
„Musiał także przyznać, że nie był pewny, czego chciał bardziej […]”. Ponownie,
nie jedyny przykład, ale wyłapanie czasu teraźniejszego i jego zamiana na
przeszły jest chyba jednym z tych łatwiejszych zadań.
Ach, nie zapominajmy
także o zapisie dialogów. Żadnych usterek w kwestii komentarzy narratorskich
nie zauważyłam, pomijając, oczywiście, te stylistyczne. Drażni mnie jednak
strasznie format „dywiz – dialog – półpauza – komentarz”. Dialogi rozpoczynamy
i kończymy pauzą, ewentualnie półpauzą, jednak najlepiej pauzą. Nigdy nie widziałam żadnej książki, w
której dialogi oddzielałyby od narracji dywizy, to nie ich zadanie, one mają
swoje, więc po co mają się pchać do cudzych?
Na końcu zaś wspomnę,
że w tekście znalazłam także zwykłe bzdurki. Za te głowy Wam nie zmyję, bo nie
dość że zdarzają się każdemu, to jeszcze nie znalazło się ich jakoś koszmarnie
wiele. Po prostu musicie się zabrać za kolejne czytanie tekstu i wyplenić zeń
wszelkie pierdoły, jak ta z części pierwszej: „Znaliście się już od początku
Hogwartu i ze sobą byliście, czy dopiero się gdzieś pod koniec szkoły?”.
Ktoś na pewno zauważył,
że wypisane przykłady pochodzą wyłącznie z początkowych odcinków, c’nie?
Bystrzaki z Was, ja nie mogę. Zatem zanim ktoś zarzuci mi lenistwo, niech wie,
że było to lenistwo uzasadnione. Błędy się powtarzały, a jako że tekst
obfitował w różne inne sprawy, co do których uwagi zapisywałam na boku,
dodawanie do tego wszystkich błędów tylko doprowadziłoby mnie do szewskiej
pasji, że w czasie, w którym normalnie przeczytałabym odcinków sześć, skończyłam
lekturę ledwie połowy tego. Błędy się powtarzają, wybrałam zatem rodzaje tych
najczęstszych i najpoważniejszych, a przykłady wybrałam z wcześniejszych
odcinków, by później móc zasiąść do dalszej lektury i skupić się na
poważniejszych rzeczach. A i wierzę w autorkę oraz jej betę, że są z nich
inteligentne dziewczyny i jak przeczytają moje komentarze wraz z przykładami,
to w lot zrozumieją, czego wypatrywać w dalszych, jak już do poprawiania
zasiądą.
Nie powstrzymało mnie
to jednak przed wypisaniem ewidentnych durnot, które oczy me zbystrzyły w
najróżniejszych miejscach w tekście:
* „Hermiona tylko machnęła ręką, ale kiedy pieszczota zaczęła trwać za
długo i robić się coraz bardziej śmielsza [...]” – coraz śmielsza lub coraz
bardziej śmiała. (prolog)
* „Jej wzrok śledził jego smukłe dłonie, które zręcznie posługiwały się
sztućcami. Lekko zmierzwiona grzywka, lśniące szare oczy i te wspaniałe kości
policzkowe.” – a co jedno ma wspólnego z drugim? Wpierw mówisz o wzroku
śledzącym dłonie, po czym tak zupełnie nagle wyskakujesz z równoważnikiem
zdania (z rzeczownikami w Mianowniku, więc ani mowy o kontynuacji śledzenia
czegokolwiek wzrokiem) opisującym resztę Malfoya – brakuje tutaj jakiegoś
logiczniejszego przejścia pomiędzy zdaniami. W chwili obecnej wygląda jak
wyciągnięte niczym królik z kapelusza magika. (cz.3)
* „Po raz pierwszy od jakiś dziesięciu minut [...]” – jakichś (cz.4)
* „Doskonale pamiętał, jak zawsze razem przemierzali przez szkolne
korytarze [...]” – przemierzali korytarze lub przechodzili przez korytarze,
ale nie przemierzali przez (cz.4)
* „Coś nie dla dzieci – odpowiedział, chichocząc chicho […]” – cicho
(cz.5)
* „Ciszę trwającą w całym lokum przerwała głośna melodia dzwoniącego
telefonu i wibracja towarzysząca, jaka jej towarzyszyła.” – aha, tak,
wiemy, że towarzyszące wibracje zazwyczaj czemuś towarzyszą. (cz.6)
* „I wybiegł z gabinetu, nie zdając sobie sprawy, że panna Granger właśnie
z błyskiem w oczach oraz minimalnym uśmiechem na twarzy dotknęła z wręcz
namaszczeniem tego miejsca na swojej głowie, który zetknął się z jego ustami.”
– które zetknęło, jeśli już. I „wręcz z namaszczeniem”, w takiej kolejności. (cz.6)
* „Hermiona miała trochę gorzej, gdyż musiała zająć się do końca
noworodkiem: umyć, przewinąć, nakarmić i uspać [...]” – uspać? Nie ma takiego słowa. Może jednak „ułożyć do snu” (bo z kolei „uśpić” zabrzmiałoby jak usypianie
psa)? (cz.6)
* „Oczywiście, miał jeszcze skrzaty domowe, które wyręczały go w gotowaniu
i sprzątaniu, ale jeżeli chodziło o pojedyncze czynność, wolał je sam wykonać.”
– czynności. (cz.7)
* „Nie rozumiem, Draco, dlaczego nie możemy teleportować bezpośrednio
przed wejściem” – teleportować się, jeśli już. (cz.7)
* „Aczkolwiek w głębi duszy obiecał sobie solennie, że Zo na pewno
kiedykolwiek odpowie na jego pytania [...]” – kiedyś; kiedykolwiek znaczy „w
czasie bliżej nieokreślonym lub dowolnym”. (cz.7)
* „Co więcej! Zo coraz bardziej się tutaj udomowiła […]” – zadomowiła,
jeśli już. Sama sobie sprawdź w słowniku znaczenie czasownika „udomowić”.
(cz.7)
* „Dzieci nie bawiły się aż tak chętnie na dworze, bo gdy wychodzi.ły na
zewnątrz […]” – w słowo „wychodziły” wkradła Ci się kropka. (cz.7)
* „przerwała mu raptownie, pąsowiejąc.” – kierunek: słownik. Cel:
definicja słowa „pąs”. Bo w kontekście sceny owe pąsowienie na pewno nie pasuje. (cz.9)
* „wykrzyczała na tyle cicho […]” – aha, wykrzyczała cicho. A
przysłowiowe masło stało się margarynowe. Przeczysz sama sobie. (cz.9)
* „Paul otworzył szerzej oczy, nagle uświadamiając sobie, dlaczego ta
dwójka aż tak bardzo była poddenerwowana […]” – podenerwowana. (cz.11)
* „Widzę, że ucięliście sobie dłużą pogawędkę.” – długą lub dłuższą.
(cz.12)
* „Zo, jakby za dotykiem czarodziejskiej różdżki, natychmiast posmutniała,
a jej oczy zaczęły niebezpiecznie błyszczeć.
- Draco, nie mów tak, proszę.” – z tego zaś fragmentu wychodzi, jakby Zoey
właśnie zwróciła się do własnego ojca po imieniu. I tak samo później, pod
koniec całej sceny. Hmm… (cz.12)
* „Totalna ignorantka, której wydaje się, że świat kręci się wyłącznie
wokół niej!” – co jak co, ale raczej nie sposób powiedzieć o Hermionie
„ignorantka”, a na pewno nie w tej sytuacji. Z nich dwojga to akurat ona
wiedziała o sprawie ojcostwa Zoey, a i nigdy nie należała do ignorantów, gdyż
jak już zdarzało jej się czegoś nie wiedzieć (rzadko, ale jednak), to przynajmniej próbowała się dowiedzieć. (cz.12)
* „Ze złością odwrócił głowię […]” – głowę. (cz.13)
B. Logika
Łomatkoboska! Nie no,
porażająca większość została omówiona przy okazji fabuły, a także trochę w
innych punktach. Ale i tak pozostaje jeszcze cały worek lub dwa pełen innych
nielogiczności. Tfu, co ja mówię! Nie nielogiczności – wychodzi z Ciebie tak
niewiedza, jak i lenistwo, bo walisz kwiatkami, że ręce opadają, że
nawet nie przyszło Ci do głowy tego sprawdzić. A spora ich ilość jest z zakresu
biologii. Podstawowej biologii! Nie mówię tu o odżywianiu roślin czy budowie
grzyba, ale o nas, o ludziach, o podstawowych rzeczach, zwłaszcza z zakresu
rozmnażania. Nie wiem, nie wypada mi sugerować, jakobyś wagarowała podczas
zajęć z przygotowania do życia w rodzinie, ale w tej chwili potwierdzają się te
wszystkie czytane przeze mnie raporty i artykuły o niewiedzy młodych Polaków w
zakresie rozmnażania.
No ale dość już
wywodów. Powypisujmy jakieś konkrety.
* „Okres płodowy – zaczął – to czas, w którym…” – to czas w którym co?
Mnie uczono, że okres płodowy to okres od ok. szóstego tygodnia ciąży aż do
rozwiązania, więc co Malfoy chce im tam tłumaczyć, bo nie rozumiem? I dlaczego
to tłumaczenie koniecznie musi się odbywać po nocach, tak w ogóle? Noce w
szpitalach przeznaczone są na nagłe wypadki, na porodówce chyba wyłącznie na
porody oraz poważne komplikacje, nie na zwykłe wizyty na USG czy co tam
jeszcze. (cz.4)
* „Tym bardziej że dziewczynka od razu mu powiedziała, że jej mama jest
czarownicą.” – a niby kiedy? W tekście nie pisnęłaś o tym słówkiem aż do
teraz. (cz.5)
* „I to był właśnie kolejny doskonały dowód na to, że Zoey powstała przy
udziale jego płynu z lędźwi.” – pominę chwilowo milczeniem, jak nienaturalnie
to brzmi. Ale spermę produkują jądra, lędźwia nie mają tutaj nic do rzeczy.
(cz.5)
* „U pani Peterson istniało naprawdę spore ryzyko poronienia, a przecież
Draco i Hermiona nie mogą do tego dopuścić i zrobią wszystko, by dzidziuś
bezpiecznie i bez żadnego urazu wyszedł z łona matki.” – jeżeli spodziewali
się pani Peterson na oddziale, to znaczy że zbliżał się termin rozwiązania. A
wtedy nie można już poronić. Może istnieć zagrożenie dla życia matki lub
dziecka (lub obojga), może się zdarzyć, że dziecko umrze przed porodem (tzw.
wewnątrzmaciczne obumarcie płodu), ale poronienie, jak mnie uczono, jest
możliwe tylko we wczesnych stadiach ciąży, do ok. 23 tygodnia; medycyna jest w
stanie utrzymać wcześniaka przy życiu już od 24 tygodnia. Więc skąd się niby
wzięło to całe ryzyko poronienia, skoro spodziewano się, że pani Peterson
przybędzie rodzić? (cz.6)
* „W czasie trwania porodu musieli dać z siebie naprawdę wszystko, żeby
tylko Steward (noworodek) okazał się zdrowym dzidziusiem.” – po pierwsze:
pierwsze się spotykam z taką pisownią tego imienia. Popularniejsze są Stewart
lub Stuart. A po drugie: lekarze niewiele mają do tego, jaki okaże się
dzidziuś. Mogą zadbać, aby pozostał w zdrowiu albo dołożyć starań, by
wyzdrowiał/przeżył, ale nie mają wpływu na to, jaki się okaże. Źle to ujęłaś w
słowa, a wyszła nielogicznie. (cz.6)
* „Biegali z jednego pomieszczenia do drugiego po różne specyfiki, często
także zmieniali prześcieradła, bo pani Peterson bardzo mocno krwawiła, co
wymagało nie lada poświęcenia i sporego zaangażowania fizycznego.” – od
takich zadań są pielęgniarki i pielęgniarze, nie lekarze odbierający poród. A
jeśli miałaś na myśli pielęgniarzy, to zrób coś z podmiotem domyślnym, bo, jak
widzisz, wychodzą głupoty. (cz.6)
* „krzyczała, a oktawa jej głosu coraz bardziej rosła.” – o ile mi
wiadomo, nie istnieją rosnące oktawy głosu. Głosy mogą się podnieść o oktawę,
ale to tyle. (cz.6)
* „Łez także zaczęło przybywać, a kiedy nie mieściły się już w oczodołach,
bezgłośnie spływały [...]” – oczodoły wypełniają, tak, zgadliście, moi
drodzy, oczy. Łzy wypływają z kanalików łzowych. Można powiedzieć, że czyjeś
oczy napełniły się łzami, ale udziwnianie kończy się właśnie takimi durnotami,
niestety. (cz.6)
* „Szybko położył przed Zoey kubek z napojem, po czym z głośnym sykiem
złapał się za uszy. To kakao było naprawdę strasznie gorące.” – przede
wszystkim: kubki się stawia, nie kładzie. Kubki mają także coś takiego jak
ucho, dzięki czemu można uniknąć oparzenia sobie dłoni. Malfoy miał pod ręką
tylko kubek van Gogha, że nie wpadł na to, aby za wspomniane ucho złapać i tak
przynieść córce kakao? (cz.7)
* „Ci bandyci na pewno zmuszali jej dziecko, żeby ta milczała jak grób,
ale przecież Zoey nigdy się nie słuchała jakichś obcych ludzi. Ba! Często
dawała im się nieźle we znaki, przez co ci mieli jej serdecznie dość.” –
zacznijmy może od tego, że ten fragment sugeruje, jakby porwania były dla Zoey
codziennością. To raz. Dwa – jeśli Zoey często dawała się obcym we znaki tak,
że mieli jej serdecznie dość, to jest niewychowanym bachorem, a Hermiona
wychodzi na matkę, która nawet nie potrafi wychować własnej córki. (cz.8)
* „Przez ponad dziesięć lat starała się do tego nie wracać, nie myśleć.”
– jakie dziesięć? Jeśli córka ma osiem, a ciąża trwa dziewięć miesięcy, to lat
mogło upłynąć co najwyżej dziewięć. (cz.8)
* „Oprócz dzisiejszego dnia widziała go takiego tylko dwa razy w życiu.
Pierwszy raz był na pogrzebie Molly – w końcu kobieta była mu bliska prawie jak
matka. A drugi kiedy dziewczyna poprosiła go, by został chrzestnym Zoey.” –
z tego fragmentu wychodzi, jakoby po usłyszeniu prośby o zostanie ojcem
chrzestnym, też był tak wręcz załamany, jak podczas porodu Luny oraz pogrzebu
pani Weasley. (cz.9)
* „Zerknęła w stronę jej odbytu... i aż zaniemówiła. Natychmiast złapała
prześcieradło, próbując zatamować nadmierny krwotok z macicy.” – skarbie,
odbyt a pochwa może i są tuż obok, ale macicy w odbycie nie znajdziesz. (cz.9)
* „Granger bez zmrużenia oka jednym zwinnym ruchem przejechała skalpelem
po podbrzuszu Luny, która nie miała nawet znieczulenia. Wykrzyknęła coś głośno,
raptownie mdlejąc. Harry natychmiast rzucił się w stronę ukochanej, próbując ją
jakoś ocucić. Szarpał ją lekko acz stanowczo za ramiona, warcząc coś pod nosem.”
– przyznaję, że nie odebrałam wykształcenia medycznego, ale czy cesarka bez
znieczulenia nie jest przypadkiem… a bo ja wiem, niebezpieczna? W ogóle, cała
ta scena bardziej mi się kojarzy z chaosem z Benny’ego Hilla aniżeli z poważną
(ponoć), dramatyczną (ponoć) sceną komplikacji przy porodzie. Jest tak
przerysowana i przesadnie dramatyczna, że zwyczajnie niewiarygodna. (cz.9)
* „Musisz trzymać mocno, żeby ci przypadkiem nie wypadł.” – jak będzie
dziecko trzymał mocno, to mu jeszcze krzywdę zrobi. Noworodki takie ciężkie nie
są, trzeba się po prostu nie bać. A nie pieprzyć jakieś „musisz trzymać mocno”.
Co na dodatek brzmi bardzo protekcjonalnie, tak jakby Harry sam nie byłby w stanie
wpaść na to, że nieostrożnością może spowodować wypadek. (cz.9)
* „Gdy tylko zauważył, że ta robi obrót, by się teleportować, natychmiast
się na nią rzucił. Nie zdążył nawet nic powiedzieć, ponieważ poczuł,
jak traci powierzchnię pod stopami, a jego żołądek zaczyna niebezpiecznie
wirować. Chwilę trwało, kiedy zorientował się, że stoi tuż przed domem Draco.” – aurorzy mają swoją siedzibę w Ministerstwie
Magii. Z którego ani do którego nie można się teleportować. A kanon twierdził
także, że jeśli dwie osoby się nie dotykały, to nie mogły się razem
teleportować. (cz.10)
* „Z podwórka dało się słyszeć głośny trzask, po którym zapanowała wręcz
przygnębiająca cisza.” – podczas części z wizytą Malfoyów twierdziłaś, że
teleportacja bezpośrednio na Enfield 4 jest niemożliwa. Zatem logicznie nie
powinna być także możliwa w drugą stronę. Co odnosi się też do punktu wyżej. (cz.10)
* „Natychmiast się otrząsnęła, próbując w ten sposób przekazać Zo, że jest
silną kobietą, w której dziewczynka zawsze może widzieć oparcie.” – Zoey
dopiero co otworzyła drzwi od łazienki, co zatem Hermiona chciała pokazywać,
skoro córka jej nawet jeszcze nie zobaczyła? (cz.11)
* „Podeszła do telefonu i wykręciła numer. […]Dzwonię do taty, żeby
wszystko mu powiedzieć” – no dobrze, niech sobie dzwoni, tylko skąd ma
numer? Nigdy o niego nie prosiła, nikt jej go nigdy nie dał, nigdy nie grzebała
w żadnych telefonach czy książkach telefonicznych… (cz.11)
* „Napisałam, że na razie mam oszczędności, jakie starczą nam na parę
dobrych lat.” – albo Mung zajebiście wręcz płaci, albo kurs galeonów i
sykli na funty jest im cudownie na rękę, skoro przez jakieś dziesięć lat Hermiona zdołała
odłożyć dość pieniędzy, aby żyć z córką przez „parę dobrych lat”. W drogim Londynie, nie zapominajmy. (cz.11)
* „Dopiero kiedy ją stracił, uświadomił sobie, jak bardzo ją kocha.” –
czyli całe to jego wcześniejsze gadanie o tym, jak Zoey kocha, jak to sobie
uświadomił, kiedy u niego była, to zwykły blef? Okej, niech sobie Malfoy
blefuje, ale czemu miałby w to wciągać także narratora? Ujmij to w inne słowa.
(cz.13)
§ Oryginalność
Dramione w Internecie
pełno. Wszystkich nie znam, ale na pewno w niejednym rozchodziło się o dziecko.
Osobiście uniosłam brwi na wieść o Hermionie i Draconie pracujących w Mungu
(ba, o Draconie pracującym!),
podobnie jak przy paru innych zabawach kanonem, ale czy uznałabym to za
oryginalne na tle całości? Nie wiem, chyba jednak nie.
§ Inne
Ostrzegam, że ta uwaga
jest bardzo-bardzo subiektywna (stąd występuje w Innych miast gdzieś
wcześniej). Z części pierwszej: „Hermiona, słysząc słowa córki, zarumieniła się
niczym dojrzała piwonia, po czym chrząknęła nieznacznie. To nie miejsce ani
czas, żeby jej to teraz tłumaczyć. W końcu mała ma dopiero osiem lat. Postanowiła
się nie odzywać; może to uratuje sytuację.” Według mnie Hermiona zachowała się
głupio i, w pewnym sensie, trochę niedojrzale. Czemu miałaby córce nie
odpowiedzieć? Ośmiolatkom nie trzeba tłumaczyć prokreacji w najmniejszych
detalach, ba, one też nie chcą wszystkiego od razu wiedzieć, tylko tyle, aby
zaspokoić ciekawość. Ja w wieku ośmiu lat wiedziałam, że tatuś ma nasionko i
zostawia je w mamusi, z którego to nasionka później wyrasta w maminym brzuchu
dzidziuś. I tyle mi wystarczyło, ciekawość zaspokojona, dziecko zadowolone,
tylko tyle trzeba. Dopiero później przychodzą pytania „Jak tatuś zostawia
nasionko?”, „Gdzie tatuś ma nasionko?” i „Jak dzidziuś wychodzi z mamusi?”. Więc czemu
Hermiona, dorosła kobieta, miałaby całą sprawę przemilczać? Dla matki chyba
lepiej tłumaczyć prokreację małymi kroczkami, przejść od „z brzuszka mamusi” do
„i nie zapomnij się zabezpieczać”, niż „czekać na odpowiedni moment”, który
zazwyczaj i tak przychodzi za późno, bo dzieci same się już wszystkiego
dowiedziały (niekoniecznie w najprzyjemniejszy sposób czy z najbardziej
wiarygodnych źródeł, o czym świadczą liczne raporty o niewiedzy młodzieży na
temat antykoncepcji). Ale niech Ci będzie, taką chcesz mieć Hermionę, to miej,
nie mnie ingerować w Twoją wizję postaci, tak naprawdę.
Zastanawia mnie także,
czy to opowiadanie rzeczywiście jest tak młode (tj. zakończone ósmego lipca
tego roku), czy może wcześniej publikowałaś je gdzieś indziej, po czym przeniosłaś
na Blogspota po jakiejś tam przerwie. To drugie tłumaczyłoby wiele z błędów
logicznych oraz z niedojrzałości, a to pierwsze – dawało bardzo mocne wskazówki
co do Twojego wieku emocjonalnego. (Tak, emocjonalnego. Metryki kłamią:
niejeden młodzian jest emocjonalnie równy staruszkowi i niejeden ponoć dojrzały
człowiek jest emocjonalnym równolatkiem dziecka). Ciekawi mnie to i tyle.
„Od kiedy Zoey
zniknęła, nawet ściany zdawały się płakać, a ponure okna tak zostały ogarnięte
smutkiem, że nie przepuszczały aż tyle
ciepła co wcześniej.” – smutny domek jest smutny --> klik
„I jakby na
potwierdzenie swoich słów, postawił ją z powrotem na podłodze i powoli zaczął
błądzić rękami po jej ciele.” – hahaha!, przepraszam, ale to zdanie napatoczyło
się akurat wtedy, kiedy PSY zaczął śpiewać "Heeeeeeeey, sexy lady". I
wyszła z tego dość komiczna scenka.
§ Podsumowanie
Miło jest nie mieć
wątpliwości względem wyroku. *stuk-stuk młotkiem* DOŻYWOCIE.
Droga Ew, nie ukrywam,
że profesjonalnie wyglądająca szata graficzna bloga oraz obecność akapitów (których
aż za często na blogach brak) nieco mnie zwiodły, przez co ogólnie, niestety,
się zawiodłam. Mam nauczkę, aby się zanadto nie nastawiać. Nie spodziewałam się
Bóg wie czego, ale też nie przyszło mi do głowy, że trafił mi się blog
zasługujący na dożywocie. Nie oczekiwałam zastać takiego wysypu dookreślania
ani tak niewyrobionego, tak szkolnego stylu. Zresztą,
gdyby to była kwestia wyłącznie tego, załapałabyś się może na łagodniejszy
wyrok – ale połączmy to z koszmarnie nieprzemyślaną fabułą, którą rządzą
przypadek oraz Twój kaprys, skąd logika i wiarygodność odleciały na pokładzie
Enterprise’a, a ledwo co uciekłaś karze śmierci. Wydaje mi się, że samo
poprawienie błędów fabularnych nic tu nie da. Jeśli zależy Ci na historii, powinnaś
napisać ją od nowa, tym razem po zastanowieniu i dokładnym przemyśleniu
wszystkiego, aby każde wydarzenie miało adekwatną reakcję. Ale widzę, że jesteś
w stanie to zrobić, jeśli chcesz, że masz po temu umiejętności i potrzeba Ci
tylko wskazać, na czym powinnaś się skupić. A jeśli poprawiać nie chcesz – cóż,
liczę, że zapamiętasz tę ocenę i wykorzystasz jej treść przy innych tekstach.
Tak czy inaczej, życzę Ci powodzenia na dalszej pisarskiej drodze, bo pisać nie
powinnaś przestawać. Masz umiejętności i potencjał, po prostu zabrakło Ci doświadczenia oraz praktyki, a także myślenia przy tworzeniu.
A jako że zmiany planów
poszły trochę dalej, niech autorka „Sensazione
di Proibito” ma się na baczności, albowiem jej blog idzie na ruszt jako
następny, a jego ocena pojawi się najpóźniej pod koniec października, pewnie
nawet trochę wcześniej (acz o dokładne daty proszę mnie nie pytać).
Przepraszam za wszelkie możliwe literówki i inne błędy, ale nie mam zbytnio czasu poprawiać oceny, wołają mnie teksty do tłumaczenia na zajęcia z polityki. Tym samym kończę najdłuższą ocenę w całej mojej chyba już pięcioletniej karierze oceniającej i pozdrawiam wszystkich serdecznie,
Przepraszam za wszelkie możliwe literówki i inne błędy, ale nie mam zbytnio czasu poprawiać oceny, wołają mnie teksty do tłumaczenia na zajęcia z polityki. Tym samym kończę najdłuższą ocenę w całej mojej chyba już pięcioletniej karierze oceniającej i pozdrawiam wszystkich serdecznie,
Chiyo
Dwadzieścia pięć stron w Wordzie, jesteś niesamowita, Chiyo :)
OdpowiedzUsuńOcena oczywiście bardzo dobra. Takie aż chce się czytać :)
Pozdrawiam,
Ojej, dziękuję. Tak, ponad 13tyś. słów to mój nowy rekord i miło widzieć, że ktoś docenia pracę. :)
UsuńKiedyś myślałam, że jak pisałam ocenę na 7-8 tysięcy słów, to była ona długa. Teraz widzę, że wcale taka nie była. :) Zastanawiam się, czy pobijesz swój rekord. Osobiście trzymam za to kciuki. :)
UsuńMam jeszcze pytanie dotyczące innych oceniających: możesz zdradzić, czy w najbliższym czasie doczekamy się ocen pozostałych Przysięgłych?
Żeby się pobić, musiałabym trafić na bloga, do którego miałabym jeszcze więcej uwag. A tu zaczynają się schody pt. czy wytrzymałabym coś takiego psychicznie. ;)
UsuńNie mam pojęcia, bo nikt mnie nie raczy o swoich ocenowych planach informować. Nie martwiłabym się o Miękko ani Ziutencję, ale co z resztą - prft.
Wiecie... Tak mi smutno, jak na polskim blogu, oceniającym polskie teksty, widzę anglosaską modłę podawania długości tekstu w słowach :( .
UsuńMorri
Cóż, mnie trudno na to coś poradzić. Jestem oćwiczana w liczeniu słów od ładnych paru lat i zwyczajnie łatwiej mi sobie zobrazować ilość słów. Znaki mogę co najwyżej sprawdzić w Wordzie, ale jak ktoś mi powie, przykładowo, że dany tekst ma długość 30 tysięcy znaków, to nie mam pojęcia, ile to jest. Kwestia przyzwyczajenia.
UsuńA moim zdaniem wcale nietrudno. Wystarczy sprawdzić ilość znaków (bo i ilość słów, żeby podać dokładnie, trzeba sprawdzić) i porównać sobie z ilością słów. Im częściej będziesz to robić, tym szybciej będziesz kojarzyła tyle a tyle słów równa się tyle a tyle znaków.
UsuńBo w Polsce, na polskim rynku wydawniczym, liczy się według znaków (ze spacjami) lub arkuszy wydawniczych (które mają po 40k znaków, o ile pamiętam).
Prowadzisz polskiego bloga, Chiyo, pomagasz Polakom, jesteś na swój sposób przewodnikiem dla wielu - nie zaszczepiaj więc u nich błędnych nawyków i bezmyślnych kalek z zachodu.
I ja doceniam, i ja! Może to nie ocena moich wypocin, ale podczas czytania dużo myślałam i wyniosłam coś dla siebie.
OdpowiedzUsuńBrawo, Chiyo :)
To dobrze. Zawsze mniej boleśnie jest uczyć się na cudzych błędach, a dla mnie to satysfakcja, że ktoś poza ocenianą coś z tej oceny wyniósł. :)
UsuńNaprawdę dobra analiza, ale przeczytanie jej za jednym zamachem graniczy z cudem (długaśne :)). Na "łzach w oczodołach" sama się popłakałam (ze śmiechu), ale w większości znalazły się trafne spostrzeżenia, czego każdy autor powinien się wystrzegać. Co więcej, taktyka trójki? Pierwsze słyszę, aż poszperam w necie, aby zapoznać się z tym dokładniej :)
OdpowiedzUsuńHm... tak się teraz zastanawiam, co znajdzie Miękko w moim opowiadaniu. Szczerze powiedziawszy, w większości piszę wszystko na ślepo lub czuja (jak zwał, tak zwał) - nie znam żadnych technik ani zakazów. I chyba będę musiała spojrzeć na swój tekst, szczególnie pod kątem prowadzenia zabaw z podmiotem domyślnym (ojć, tu chyba znajdzie się trochę zła... :)).
Pozdrawiam,
Phoe
domyślam się. Prawdę mówiąc, sprawdzanie oceny odłożyłam na dopiero nstępny dzień, bo nie sądziłam, że komuś, poza ewentualnie ocenianą, będzie się chciało przedzierać przez 13tyś słów. ;)
UsuńO taktyce trójki wiem, ponieważ spędziłam rok w szkole na analizie mowy w życiu i mowy w literaturze, więc wszystko od porównywania przemów polityków aż po dywagacje, jakich zabiegów używał Szekspir w "Hamlecie", aby jego Hamlet wyrażał się naturalnie dla współczesnej widowni.
Wiesz, nie wydaje mi się, aby ktokolwiek pisał, będąc w stu procentach świadomym, na zasadzie "O, teraz walnę trójkę, ładnie będzie". Nie ma nic złego w pisaniu na czuja czy pod wpływem emocji, pod warunkiem, że sprawdzanie tekstu odbywa się już w skupieniu i z pełnym zaangażowaniem. A jeśli nie jesteś pierwsza w kolejce, to może jeszcze zdążysz poprawić przynajmniej te najgorsze z grzechów? :)
Pozdrawiam ciepło,
Całego tekstu to już wiem, że nie zdążę (około 45 tysięcy słów na chwilę obecną), ale na pewno mam zamiar przejrzeć ostatni rozdział :) Myślę też nad tym, czy w późniejszym czasie wprowadzić wcięcia w akapitach - zastanawia mnie, czy to w ogóle jest tak istotne na blogu?
UsuńAkapity są istotne - kropka. Nie powinno być w tej kwestii żadnych wątpliwości.
UsuńCiekawa ocena. Powiem szczerze, że całej nie przeczytałam, a tylko poszczególne fragmenty, które mnie zainteresowały. Ale w weekend, kiedy czas mi na to pozwoli, zapoznam się z całością.
UsuńA teraz mam takie pytanie do Chiyo. Czy Ława jest Twoją pierwszą ocenialnią? Na odpowiedź nie naciskam, pytam z czystej, ludzkiej ciekawości.
Z góry za odpowiedź dziękuję i pozdrawiam.
Nie, nie jest pierwszą. Tej pierwszej już od dawna nie ma, a na jej fundamentach powstała Ława.
UsuńJak już dzisiaj tak wędruję w te i wewte, to chciałam powiedzieć, że w najbliższym czasie (pół roku) rozdziały będą ukazywać się rzadziej niż miesiąc (nie rzadziej niż co 2 mc). Chciałam to napisać już teraz, żeby później nie zapomnieć i nie robić sobie problemów. Czy to byłoby w porządku, aby w przypadku mojego bloga okres regulaminowej aktualizacji został wydłużony o 2 miesiące?
UsuńDziękuję :) A odnośnie Twojego oceniania. Ile w tym "siedzisz"?
UsuńO jeny, z pięć lat już będzie, może nawet ciut więcej.
UsuńWow :D Dobra, ja już Cię pytaniami nie męczę.
UsuńDziękuję i pozdrawiam,
Midori.
Nie męczysz mnie, możesz pytać, jeśli coś Cię ciekawi. :)
UsuńPrzysięgła Chiyo, chciałabym wiedzieć czy byłabyś chętna w niedalekiej przyszłości wystawić jeszcze raz wyrok blogowi "dyktator"? ^^
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Droga Kanako, w niedalekiej przyszłości możesz wysłać zgłoszenie, jednak ocena pojawiłaby się dopiero w 2013 i to raczej grupo po samym Nowym Roku.
UsuńCzekanie mi nie przeszkadza. Dziękuję za odpowiedź ;*
UsuńWitam!
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo za ocenę, szczególnie za aż tak dokładną i długą. :) Musiałaś się bardzo napracować. Obiecuję, że jak tylko znajdę więcej czasu w ten weekend, to pojawi się tu bardziej obszerny komentarz, który powinien chociaż trochę wyjaśnić.
Cieplutko,
Ew
W takim razie czekam z niecierpliwością. ;)
UsuńDobry wieczór!
UsuńNajpierw chciałabym serdecznie przeprosić za brak odzewu, ale na początku całkiem nie miałam czasu, a później - aż wstyd się przyznać - zapomniałam. Biję się myślami z tego powodu. :)
Ale zacznijmy od początku.
Zanim w ogóle zaczęłam pisać tę historię, ustaliłam, że będzie to swego rodzaju eksperyment. Może i źle zrobiłam nic a nic o tym nie wspominając na stronie, lecz wówczas wynik całości mógłby zostać w pewnym sensie przesądzony. W każdym razie założyłam z góry, że opowiadanie będzie krótkie, góra dziesięć rozdziałów (i tak musiałam trochę zawyżyć ich ilość), a akcja wartka, bez zbędnego lania wody. Chciałam porównać, jakie jej tempo zdawałoby się być najlepsze: szybkie czy powolne. Eksperyment ten miał dotyczyć również moich bohaterów - zmieniłam ich pierwotne cechy charakteru i ogólnie zachowanie.
Jeżeli chodzi o logikę, to przyznam szczerze, że po prostu nie zwróciłam na nią uwagi. Nie zastanawiałam się dogłębnie nad wyborami, sposobem życia czy postępowaniem ludzi realistycznych. I to zdecydowanie mój błąd, który będę skutecznie niwelować, obiecuję. :)
Już od dawna wiedziałam, że moje opisy wymagają wiele do poprawy. Jak wcześniej wspomniałam, "Najważniejszy obowiązek" miał obnosić się wartką akcją, pomiędzy którą po prostu nie widziałam miejsca na jakiekolwiek opisy. Aha, odniosę się jeszcze do przerywania. Nie wiem dlaczego, ale takie wtrącenia pomiędzy opisami według mnie wprowadzają nastrój. Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, ale sprawiają, że opowiadanie nie staje się monotonne.
Doskonale wiem, że mam dość dziwny styl. Przejawia się to po części nerwicą natręctw, która mnie dość często atakuje. Wariuję, jak czegoś nie wyszczególnię albo nie dopowiem. Próbowałam z tym walczyć, jak widać, na próżno.
Napomknę jeszcze, że o życiu w Anglii nie mam w ogóle pojęcia. Nigdy się tym nie interesowałam, nawet nie uczyłam się tego języka.
Cóż, od razu po przeczytaniu oceny chciałam skomentować tyle rzeczy, większość sobie nawet pozaznaczałam, ale aktualnie w głowie mam pustkę...
Jeszcze raz bardzo dziękuję za ocenę i przepraszam.
Pozdrawiam cieplutko,
Ew
Nie mam nic przeciwko eksperymentom. Powiem więcej - jestem bardzo na TAK wszelkim eksperymentom, tak literackim, jak i naukowym (a przynajmniej większości z naukowych). Bez eksperymentowania nie sposób zajść dalej ani się dowiedzieć, czy coś będzie do sceny/tekstu pasowało. I, jak napisałam w ocenie, fabule zarzucam przede wszystkim nielogiczność. Wartkość akcji może i pozostać, a bohaterowie, pomimo pola do poprawy, byli dobrze wykreowani i mnie przekonali. (Naprawdę: kupuję pracującego, dobrego Malfoya, kupuję Rona-skurwiela, kupuję pół-macho-pół-pantoflarza Blaise'a, kupuję mniej złego Lucjusza... chyba tylko przy Lunie brakowało mi jej dziwactw, ale cała reszta mi się spodobała w swoich alternatywnych wersjach).
UsuńCóż, z mojego punktu widzenia owe koślawe wtrącenia wprowadzające nastrój są rzeczywiście bardzo dziwne. I nie czepiam się przerywania, bo pewnie, stworzenie wciągającego tekstu metodą łagodnego pagórka jest cholernie trudne, jeśli w ogóle możliwe. Ale chodzi o to, aby owe wtrącenia zostały przy okazji dobrze napisane, aby nie irytowały dookreślaniem, aby słowa zostały starannie dobrane... Słowem, tak jak cała reszta tekstu, powinny być dopieszczone, a tego mi u Ciebie zabrakło.
Jeśli Ty uważasz, że już w sobie tego nie zwalczysz (co, według mnie, jest kompletną bzdurą, wymówką wręcz, człowiek to zaiste przystosowawcze zwierzę i wystarczy cierpliwie coś powtarzać, by osiągnąć cel), to wystarczy wspomnieć o tym becie, poprosić, żeby zwracała uwagę, kiedy określeń robi się za dużo i kiedy tekst zaczyna ciążyć i irytować. W końcu między innymi po to są bety, czyż nie?
Nikt nie ma obowiązku wiedzieć, jak wygląda życie w miejscach, w których nas nie ma ani w których nigdy nie byliśmy. Ale jeśli pomimo owej niewiedzy decydujemy się osadzić w danym miejscu tekst literacki, wypada przynajmniej dokonać pewnego rozeznania w temacie, poczytać o paru rzeczach, zapytać, jeśli zna się kogoś obeznanego w temacie... No i liczyć z tym, że zgłaszając tekst do oceny, można trafić na osobę, która jest w temacie wybitnie obeznana i będzie w stanie "wiele wytknąć tym, którzy zadania domowego nie odrobili". (Tak, to jest cytat z mojego własnego opisu :P).
Miło mi widzieć komentarz na temat oceny, bo, nie ukrywam, uznałam, że taka ilość krytyki zraniła Twoją autorską dumę/pewność siebie/poczucie obowiązku bronienia własnego tekstu (niepotrzebne skreślić), a poprzedni komentarz miał być raczej przykrywką. Czasem autorzy tak robią. "Ała, ocena zabolała. Ale jak podziękuję i obiecam obszerniejszą odpowiedź w przyszłości, to oceniający/-a nic mi nie zrobi". Smutne, ale prawdziwe. Tak czy inaczej, dobrze widzieć, że się pomyliłam. :)
Również pozdrawiam ciepło,